niedziela, 26 kwietnia 2015

Kiedy powiem sobie "dość"

Narasta we mnie złość. A może już narosła i w tej chwili po prostu będę ją musiała rozładować? Nie wiem. Nie mogę już wytrzymać, wysiedzieć w domu. Przyjazdy do mamy i Babci naprawdę mijają się z celem. W niczym tu nie pomagam, a mama tylko daje mi do zrozumienia, że narobiłam jej roboty. O ile do niedawna Babcia miała problem z dokończeniem zdania, o tyle teraz nawet do końca nie wypowiada słów. Zatrzymuje się w połowie. Zapomina, jak brzmiały. Nie wie, gdzie wstawić jaką końcówkę. Skarży się na szumy i trzaski w głowie. Nieustannie jęczy. Jęczy, sapie, popłakuje i mówi, że to już ostatni dzień jej życia. Złapałam się na tym, że powiedziałam: no już, teraz, odejdź, weź Babcię ze sobą i przestań się znęcać nade mną i mamą. I przestań pastwić się nad Babcią. Śmierć nie ma swojej przyczyny, ale ma swój czas. Najwyraźniej to jeszcze nie jej czas. Stoi tylko obok Babci i działa mi na nerwy.

Pocieszeniem częściowo mnie rozgrzeszającym jest to, że śmierć mnie denerwuje, ale zachowanie mamy wkurwia. Teraz już mogę to powiedzieć. Wkurwia. I niestety skończyły się we mnie pot trzydziestu latach pokłady tolerancji i wyrozumiałości, nieustannego tłumaczenia jej podłego zachowania. Nie znajduję już argumentów, przede wszystkim nie chce mi się już tego robić. Nie będę tłumaczyć misternego okrucieństwa. Nie chcę. Skończyło się. Szlus.

W środę w stanie ledwo ciepłym poszłam do Atlantica na promocję książki Grzebałkowskiej. Jak ja kocham tę dziewczynę – za jej niepohamowaną energię, która wyprzedziłaby Pendolino, za ciepło, humor, KBKS w krtani i rozbrajającą szczerość: „nudzi mnie wielka historia”. W najnowszej książce interesuje ją, jak działali szabrownicy i jak się czuli, kiedy uprawiali szaber, jak ludzie poszukiwali się w powojennej Warszawie i jak pojmują ludzie pojęcie UPA i AK na Podlasiu. I zagląda ludziom do domów, podpatruje, podsłuchuje, zadaje naiwne, potrzebne pytania. Kiedy powiedziała o tym, że wielka historia ją nudzi, aż mi serce zakołatało z radości. No bo traktaty traktatami i umowy swoją drogą, ale takie przesiedleńcze wędrówki przez Polskę z jedną krową i pozbawioną już niemal piór nioską to dopiero opowieść o ludzkim losie. Doskonała opowieść.
Mówi ta Grzebałkowska, a raczej wyrzuca z siebie słów potoki, w międzyczasie sama przyznaje, że ona to prowadzącego wcale nie potrzebuje, jako że sama jest sobie sterem i okrętem, samonakręcającą się maszyną, która sama sobie zadaje pytanie, po czym sama na nie odpowiada, a dzięki temu spotkanie płynie, a słuchacze mają gęby z zasłuchania otwarte i nieprawdopodobnie szczęśliwe. Spotkanie prowadził Nogaś, fragmenty czytała Ewa Błaszczyk. W pewnym momencie Nogaś wyciąga z kieszeni telefon komórkowy i odpisuje na sms. Pomyślałam sobie, że to już prawdziwe zdziczenie obyczajów konferensjerskich, jak dziennikarz na scenie smartfon wyciąga, ale Grzebałkowska szybko go wytłumaczyła, że jego żona jest w szpitalu i ma termin porodu wyznaczony na piątek. No proszę, a ja myślałam, że Nogaś poślubiony na zawsze półkom z książkami i jego dzieci to kolejne recenzje. Grzebałkowska machnęła ręką i powiedziała, że spokojnie, jeszcze Nogaś zdąży spotkanie poprowadzić, a zona poczeka. W końcu termin na za dwa dni. Nogaś za to przezornie zapowiedział, że może się kazać, ze w pewnym momencie opuści gości i wówczas prowadzenie obejmie Goźliński. Magda w tym czasie mówiła o tym, że jest szansa na to, że wojna wreszcie się skończy, bo przyjdzie pokolenie, które nie będzie jej już miało w krwiobiegu, w głowie, po prostu powie stop i zacznie żyć, nie pielęgnując dawnych ran, krzywd i wojennych uprzedzeń. Pomyślałam o Grynbergu, o książce Anny Janko o dziedziczeniu traum, o tym, że Eugenia to po prostu wcielenie Prababci Marianny i że może przyjdzie pokolenie, które przestanie za śmierć i okrucieństwo kolejne pokolenia karać.
Po pięciu minutach Grzebałkowego cudnego trajlowania Nogaś wziął mikrofon, przeprosił serdecznie i powiedział, że niestety musi biec, bo żona rodzi. Cała sala oszalała. Buchnęłam płaczem ze wzruszenia tak szczerym, że aż mnie zanosiło. Jakie to było cudowne, w jakich podskokach Nogaś biegł do żony do szpitala, jakie cudne były te brawa z widowni, jak to się przecudownie zbiegło ze słowami, które padły ze sceny, ile w tym było człowieka, czystej radości, mądrości natury i nagości losu. Ostatecznie Jagódka urodziła się po północy, czyli w Światowym Dniu Książki. Czy Nogaś mógł otrzymać od losu większy dar?
Kiedy wyszłam ze spotkania, natychmiast zadzwoniłam do mamy, bo dzielę się z nią wszystkimi przejawami życia, jako że mieszka z trupem. Chciałam jej powiedzieć o radości tego spotkania i o tym, jakie wieści rozeszły się po widowni, a później zalały internet i Trójkową antenę. Opowiadam, pełna zachwytu i pasji, Chmielną przecinam w takim tempie, jakbym unosiła się nad ziemią. Mama postanowiła mnie sprowadzić na ziemię tak skutecznie, że prawie zwichnęłam kostkę: „O czym ty mi opowiadasz? Co za bzdury! Co za kompletny brak profesjonalizmu! I szacunku dla słuchaczy. No, i czym się zachwycasz? To jest dla ciebie takie cudowne? Ty wreszcie dorośnij! Kto to słyszał, żeby w momencie, kiedy żona w szpitalu, chodzić do pracy i prowadzić spotkania! No, ale każdy cieszy się z tego, na o mu intelekt pozwala. Zawsze byłaś głupia.”
Zamarłam na wysokości gorących pączków. Coooo? Czy to na pewno moja mama mówi? Cholera, drze się nadal, czyli tak, to ona. Nadal mnie wyzywa. I podnosi głos. Jest wściekła na Nogasia. Dopiero jak to napisałam, zobaczyłam, jakie to głupie i bezsensowne. Jest zła na Nogasia, bo prowadził spotkanie, jak jego żona trafiła do szpitala i czekała na poród. O, królowo, jaki to beznadziejnie, nieskończenie, nieprawdopodobnie głupi powód, żeby się na kogoś obrazić. Szczególnie, jak się kogoś nie zna.
Ruszyła we mnie lawina myśli i wszystko we mnie zaczęło krzyczeć. Warczeć. Drzeć się. Jak dzikie, tajemnicze Nocne Wilki z Rosji. Ruszyło kolumnad. Zalało mnie szeroką, rwącą falą, oparło się na biodrze. Nałożyły się wspomnienia, cytaty, fragmenty piosenek, książek, spotkań z Bogną. „Skarcony w telewizji przez Grażynę Torbicką”- śpiewał we mnie Świetlicki. „Jesteś tylko dzieckiem” - mówił głos Bogny. „Po co do niej dzwonisz? Nie dzwoń. Będziesz miała więcej spokoju, a ona się na tobie nie wyładuje. Poza tym i tak jej nie pomożesz, bo ona twojej pomocy nie chce” - mówi głos Ewy. „Jak nie wiesz, co masz ze sobą zrobić, to zadzwoń do nas. My cię nakarmimy i razem się pośmiejemy, pójdziemy z Kapslem do lasu na spacer” - mówiła we mnie Kamila. Przez zasłonę wspomnienia nocnych jęków z bólu przypomniał mi się głos Toot: „a bo ja wiem? Chyba to robię z miłości” i głos Klaudii „Kasiu, jesteś dla nas ważna”, a potem głos Pani doktor „jeszcze nie miałam pacjenta, który potrafiłby się cieszyć nawet złą wiadomością, jakie to w pani niesamowite”, a potem jeszcze uderzył we mnie głos „ty kurwo do kwadratu” - głos-wyrocznia, głos matki, który usłyszałam w trzeciej klasie liceum, kiedy to wróciłam po 23 do domu, bo siedziałam z Michałem na pizzy. Miałam 17 lat, poszłam na randkę i usłyszałam, że jestem kurwą do kwadratu. „Sepsa, sepsa, bo i co innego? Nie damy rady, poszedł najcięższy steryd, trzeba ją przewieźć na OIOM, tutaj nie damy rady” - mówił głos z Orłowskiego. „Żałuj za swoje grzechy” - przypomniał mi się ksiądz z oddziału, którego w odpowiedzi na moją gorączkę wezwały salowe. „Pani Kasiu, skąd w pani tyle światła? Skąd tyle siły? Pani jest taka chora, pani tak cierpi, a jeszcze pani pomaga innym? Ja tego nie pojmuję”. „Boże, jak pani mówi o książkach. I to się zawsze sprawdza, co pani mówi, jak tylko pani coś poleci, od razu biegnę do księgarni, bo zawsze się sprawdza”; „zawsze mnie karałaś za wszystko, odkąd się urodziłaś, to mnie karałaś”, „to wszystko twoja wina”, „na pewno jak zwykle przyniesiesz mi wstyd”, „czasem o tym leku włosy jednak nie wypadają”, „pani Kasiu, ma pani raka. Na kości. To chrzęstniak”, „wiesz, na czym to polega? Twój kręgosłup sztywnieje. I nic się nie da zrobić”, „Rób tak, żeby nie było cię widać, bo wstyd”, „no i co narobiłaś? Jak zawsze mam przez ciebie kłopoty”, „piątkę dostałaś? A co to za osiągnięcie? Powiedz lepiej, kto dostał szóstkę”, „ja jestem ofiarą gwałtu, a ty powinnaś mi być wdzięczna, że cię urodziłam”, a potem po latach: „no byłam i nie byłam ofiarą gwałtu. Nie pamiętam już”, „zastrzyk podspojówkowo, pani Kasiu, wytrzyma pani, jest pani dzielna, to dla pani dobra”, „chce mnie pani doktor potrzymać za rękę? Boję się”, „na podstawie spełnienia osiemdziesięciu pięciu procent w skali ustanowionej przez kanadyjski oddział badań nad autoimmunologicznymi jednostkami chorób sierocych stwierdzam u pani spondyloartropatię seronegatywną osiową”, „kogo poinformować w razie zgonu?”, „Wszystkiego się spodziewałem, ale nie tego, że jesteś takim fighterem. Skąd ty te wszystkie informacje wydobyłaś?”, „alesz”, „Myślisz, że śmierć nosi kapelusze?”, „przez szybę wyszedł i nie wrócił”, „na tym zdjęciu światło się łasi jak u Velasqueza”, „Kaś, zjesz zupy pomidorowej?”, „bez ciebie ślub się nie odbędzie”, „będziesz moją mamusią?”, „ciociu, tak się cieszę, że możesz mnie przytulać i już cię nie boli” - mówił we mnie głos Stasia, wtulonego w mój sweter.

Ach tak? Nieprofesjonalne? Czyli w takim razie to, że w ubiegłym roku, jak walczyłam o życie, a ty palcem nie kiwnęłaś, jak leżałam w szpitalu, to był szczyt profesjonalizmu? I powinnam ci za to pokłon oddać? I jak przyjechałaś do mnie na trzy godziny, a ja siedziałam skulona w kącie, niedowidząca, przerażona ilością leków zalegających na stole, bo dzień wcześniej wypuścili mnie pełni obaw ze szpitala, to ty zaczęłaś mi czytać artykuł z weekendowej Wyborczej na głos o apartamentach rosyjskiej burżuazji w Londynie, a potem obraziłaś się, jak krzyknęłam w głos:„Mamusiu, dlaczego mi to robisz?”, a potem się rozpłakałam? To było profesjonalne?
Nie wytrzymałam i powiedziałam, trzęsąc się z oburzenia i stojąc na Chmielnej: „Mamo, tak bardzo chciałam, żebyś zobaczyła choć raz w życiu coś innego niż udrękę. I ja ci to chcę pokazać. I ja się chcę z tobą tym podzielić. Podzielić się radością. Opowiedzieć o tym. Wiem, ile cię kosztuje opieka nad Babcią, ale co ja mogę zrobić więcej oprócz wysłuchania cię? Nie chcesz nic z tym zrobić, nie chcesz Babci przekazać pod profesjonalną opiekę, więc ja słucham codziennie po kilkadziesiąt minut, o tym, co Babcia je, czego nie, co opowiada, co jej się myli, kim cię nazwala, z kim pomyliła, choć nie muszę tego słuchać i wiedzieć, bo ty nie chciałaś słuchać, jak cię Klinika prosiła o pomoc w postawieniu diagnozy i poprosili o kontakt do ojca” - zaczęłam już wyraźnie iść w stronę fundamentalnej i w zasadzie jedynej rzeczy, za którą mam pretensję do mojej matki. Podchwyciła temat: „ach tak, radością chcesz się dzielić? A ja widzę, że od tej radości do czystej, zatrutej, cuchnącej nienawiści do matki jeden krok” - wysyczała moja mama.
Tego już było za wiele. Znów usłyszałam huk osuwającej się ściany budynku. Walił się we mnie świat. Próbowałam, próbowałam w sobie mówić: „ona się zachowuje, jak umie, nie widzi cię, ona cię nie widzi, nie zdaje sobie sprawy z tego, co mówi, to w złości, bądź jej wdzięczna za dar życia”, ale nie wytrzymałam. Bogno, gdzie jesteś? Błagam, popatrz na mnie tak spokojnie, jak zawsze. Wtedy jaśniej myślę. Spójrz na mnie spojrzeniem bez oceny, takim bliskim i ciepłym, takim ludzkim.
Za późno. Pękło. Umarło. Rozdarła się we mnie zasłona, tyle razy cerowana, naprawiana, pielęgnowana, żeby tylko za każdym razem mamę wytłumaczyć, przesłonić, ochronić, w końcu to mama. Nie. Koniec. Nie potrafię. Nie mogę dłużej.
Powiedziałam jej, żeby sobie nazywała to jak chce. Jeśli określenie nienawiść jej pasuje, to proszę bardzo, niech go używa. Bo ma do tego prawo. Bo wobec mnie zawsze miała tylko prawa. Żadnych obowiązków w zasadzie. Ale powiedziałam jej też, że mam dosyć tego, że kreuje się wiecznie na ofiarę i za swoje nietrafione wybory życiowe oskarża wyłącznie mnie. Tylko ona jest ofiarą, królową ofiar, centrum martyrologii europejskiej, wcieleniem zmultiplikowanego cierpienia podróżujących w tupolewie, takie ją wiecznie nieszczęścia spotykają. I wszyscy naokoło się na nią uwzięli i ona jest najbiedniejsza na świecie. Powiedziałam jej jeszcze, że szkoda, że nie widzi tego, że ja żyję ze świadomością nieuleczalnej choroby, a jeszcze jej pomagam jej wózek pchać i się nie skarżę. I że jak ja potrzebowałam pomocy, to jej nie było, tylko obcy ludzie mi życie ratowali.
Nie pamiętam, co mi powiedziała. Chyba coś strasznego po raz kolejny. Pamiętam tylko ton. Taki przykry. Taki wściekły. Taki odrażający.
Nie mam ani siły, ani ochoty, ani potrzeby przyjeżdżać do domu. Babci w żaden sposób nie pomogę. Przyjeżdżając tu, daję mamie kolejne preteksty do tego, żeby się na mnie mścić. Tak już sobie wdrukowała. Że to wszystko moja wina. Nie widzi mnie, nie słyszy. Wmówiła sobie, że jestem potworem, który zniszczył jej życie. Ni będę tego prostować. Ale też nie będę się nad tym zastanawiać. Nie wiedziałam, że coś się może skończyć tak nagle. Jeżeli dobrze kombinuję, to właśnie odpuściłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz