Narasta we mnie złość. A może już
narosła i w tej chwili po prostu będę ją musiała rozładować?
Nie wiem. Nie mogę już wytrzymać, wysiedzieć w domu. Przyjazdy do
mamy i Babci naprawdę mijają się z celem. W niczym tu nie pomagam,
a mama tylko daje mi do zrozumienia, że narobiłam jej roboty. O ile
do niedawna Babcia miała problem z dokończeniem zdania, o tyle
teraz nawet do końca nie wypowiada słów. Zatrzymuje się w
połowie. Zapomina, jak brzmiały. Nie wie, gdzie wstawić jaką
końcówkę. Skarży się na szumy i trzaski w głowie. Nieustannie
jęczy. Jęczy, sapie, popłakuje i mówi, że to już ostatni dzień
jej życia. Złapałam się na tym, że powiedziałam: no już,
teraz, odejdź, weź Babcię ze sobą i przestań się znęcać nade
mną i mamą. I przestań pastwić się nad Babcią. Śmierć nie ma
swojej przyczyny, ale ma swój czas. Najwyraźniej to jeszcze nie jej
czas. Stoi tylko obok Babci i działa mi na nerwy.
Pocieszeniem częściowo mnie
rozgrzeszającym jest to, że śmierć mnie denerwuje, ale zachowanie
mamy wkurwia. Teraz już mogę to powiedzieć. Wkurwia. I niestety
skończyły się we mnie pot trzydziestu latach pokłady tolerancji i
wyrozumiałości, nieustannego tłumaczenia jej podłego zachowania.
Nie znajduję już argumentów, przede wszystkim nie chce mi się już
tego robić. Nie będę tłumaczyć misternego okrucieństwa. Nie
chcę. Skończyło się. Szlus.
W środę w stanie ledwo ciepłym
poszłam do Atlantica na promocję książki Grzebałkowskiej. Jak ja
kocham tę dziewczynę – za jej niepohamowaną energię, która
wyprzedziłaby Pendolino, za ciepło, humor, KBKS w krtani i
rozbrajającą szczerość: „nudzi mnie wielka historia”. W
najnowszej książce interesuje ją, jak działali szabrownicy i jak
się czuli, kiedy uprawiali szaber, jak ludzie poszukiwali się w
powojennej Warszawie i jak pojmują ludzie pojęcie UPA i AK na
Podlasiu. I zagląda ludziom do domów, podpatruje, podsłuchuje,
zadaje naiwne, potrzebne pytania. Kiedy powiedziała o tym, że
wielka historia ją nudzi, aż mi serce zakołatało z radości. No
bo traktaty traktatami i umowy swoją drogą, ale takie
przesiedleńcze wędrówki przez Polskę z jedną krową i pozbawioną
już niemal piór nioską to dopiero opowieść o ludzkim losie.
Doskonała opowieść.
Mówi ta Grzebałkowska, a raczej
wyrzuca z siebie słów potoki, w międzyczasie sama przyznaje, że
ona to prowadzącego wcale nie potrzebuje, jako że sama jest sobie
sterem i okrętem, samonakręcającą się maszyną, która sama
sobie zadaje pytanie, po czym sama na nie odpowiada, a dzięki temu
spotkanie płynie, a słuchacze mają gęby z zasłuchania otwarte i
nieprawdopodobnie szczęśliwe. Spotkanie prowadził Nogaś,
fragmenty czytała Ewa Błaszczyk. W pewnym momencie Nogaś wyciąga
z kieszeni telefon komórkowy i odpisuje na sms. Pomyślałam sobie,
że to już prawdziwe zdziczenie obyczajów konferensjerskich, jak
dziennikarz na scenie smartfon wyciąga, ale Grzebałkowska szybko go
wytłumaczyła, że jego żona jest w szpitalu i ma termin porodu
wyznaczony na piątek. No proszę, a ja myślałam, że Nogaś
poślubiony na zawsze półkom z książkami i jego dzieci to kolejne
recenzje. Grzebałkowska machnęła ręką i powiedziała, że
spokojnie, jeszcze Nogaś zdąży spotkanie poprowadzić, a zona
poczeka. W końcu termin na za dwa dni. Nogaś za to przezornie
zapowiedział, że może się kazać, ze w pewnym momencie opuści
gości i wówczas prowadzenie obejmie Goźliński. Magda w tym czasie
mówiła o tym, że jest szansa na to, że wojna wreszcie się
skończy, bo przyjdzie pokolenie, które nie będzie jej już miało
w krwiobiegu, w głowie, po prostu powie stop i zacznie żyć, nie
pielęgnując dawnych ran, krzywd i wojennych uprzedzeń. Pomyślałam
o Grynbergu, o książce Anny Janko o dziedziczeniu traum, o tym, że
Eugenia to po prostu wcielenie Prababci Marianny i że może
przyjdzie pokolenie, które przestanie za śmierć i okrucieństwo
kolejne pokolenia karać.
Po pięciu minutach Grzebałkowego
cudnego trajlowania Nogaś wziął mikrofon, przeprosił serdecznie i
powiedział, że niestety musi biec, bo żona rodzi. Cała sala
oszalała. Buchnęłam płaczem ze wzruszenia tak szczerym, że aż
mnie zanosiło. Jakie to było cudowne, w jakich podskokach Nogaś
biegł do żony do szpitala, jakie cudne były te brawa z widowni,
jak to się przecudownie zbiegło ze słowami, które padły ze
sceny, ile w tym było człowieka, czystej radości, mądrości
natury i nagości losu. Ostatecznie Jagódka urodziła się po
północy, czyli w Światowym Dniu Książki. Czy Nogaś mógł
otrzymać od losu większy dar?
Kiedy wyszłam ze spotkania,
natychmiast zadzwoniłam do mamy, bo dzielę się z nią wszystkimi
przejawami życia, jako że mieszka z trupem. Chciałam jej
powiedzieć o radości tego spotkania i o tym, jakie wieści rozeszły
się po widowni, a później zalały internet i Trójkową antenę.
Opowiadam, pełna zachwytu i pasji, Chmielną przecinam w takim
tempie, jakbym unosiła się nad ziemią. Mama postanowiła mnie
sprowadzić na ziemię tak skutecznie, że prawie zwichnęłam
kostkę: „O czym ty mi opowiadasz? Co za bzdury! Co za kompletny
brak profesjonalizmu! I szacunku dla słuchaczy. No, i czym się
zachwycasz? To jest dla ciebie takie cudowne? Ty wreszcie dorośnij!
Kto to słyszał, żeby w momencie, kiedy żona w szpitalu, chodzić
do pracy i prowadzić spotkania! No, ale każdy cieszy się z tego,
na o mu intelekt pozwala. Zawsze byłaś głupia.”
Zamarłam na wysokości gorących
pączków. Coooo? Czy to na pewno moja mama mówi? Cholera, drze się
nadal, czyli tak, to ona. Nadal mnie wyzywa. I podnosi głos. Jest
wściekła na Nogasia. Dopiero jak to napisałam, zobaczyłam, jakie
to głupie i bezsensowne. Jest zła na Nogasia, bo prowadził
spotkanie, jak jego żona trafiła do szpitala i czekała na poród.
O, królowo, jaki to beznadziejnie, nieskończenie, nieprawdopodobnie
głupi powód, żeby się na kogoś obrazić. Szczególnie, jak się
kogoś nie zna.
Ruszyła we mnie lawina myśli i
wszystko we mnie zaczęło krzyczeć. Warczeć. Drzeć się. Jak
dzikie, tajemnicze Nocne Wilki z Rosji. Ruszyło kolumnad. Zalało
mnie szeroką, rwącą falą, oparło się na biodrze. Nałożyły
się wspomnienia, cytaty, fragmenty piosenek, książek, spotkań z
Bogną. „Skarcony w telewizji przez Grażynę Torbicką”- śpiewał
we mnie Świetlicki. „Jesteś tylko dzieckiem” - mówił głos
Bogny. „Po co do niej dzwonisz? Nie dzwoń. Będziesz miała więcej
spokoju, a ona się na tobie nie wyładuje. Poza tym i tak jej nie
pomożesz, bo ona twojej pomocy nie chce” - mówi głos Ewy. „Jak
nie wiesz, co masz ze sobą zrobić, to zadzwoń do nas. My cię
nakarmimy i razem się pośmiejemy, pójdziemy z Kapslem do lasu na
spacer” - mówiła we mnie Kamila. Przez zasłonę wspomnienia
nocnych jęków z bólu przypomniał mi się głos Toot: „a bo ja
wiem? Chyba to robię z miłości” i głos Klaudii „Kasiu, jesteś
dla nas ważna”, a potem głos Pani doktor „jeszcze nie miałam
pacjenta, który potrafiłby się cieszyć nawet złą wiadomością,
jakie to w pani niesamowite”, a potem jeszcze uderzył we mnie głos
„ty kurwo do kwadratu” - głos-wyrocznia, głos matki, który
usłyszałam w trzeciej klasie liceum, kiedy to wróciłam po 23 do
domu, bo siedziałam z Michałem na pizzy. Miałam 17 lat, poszłam
na randkę i usłyszałam, że jestem kurwą do kwadratu. „Sepsa,
sepsa, bo i co innego? Nie damy rady, poszedł najcięższy steryd,
trzeba ją przewieźć na OIOM, tutaj nie damy rady” - mówił głos
z Orłowskiego. „Żałuj za swoje grzechy” - przypomniał mi się
ksiądz z oddziału, którego w odpowiedzi na moją gorączkę
wezwały salowe. „Pani Kasiu, skąd w pani tyle światła? Skąd
tyle siły? Pani jest taka chora, pani tak cierpi, a jeszcze pani
pomaga innym? Ja tego nie pojmuję”. „Boże, jak pani mówi o
książkach. I to się zawsze sprawdza, co pani mówi, jak tylko pani
coś poleci, od razu biegnę do księgarni, bo zawsze się sprawdza”;
„zawsze mnie karałaś za wszystko, odkąd się urodziłaś, to
mnie karałaś”, „to wszystko twoja wina”, „na pewno jak
zwykle przyniesiesz mi wstyd”, „czasem o tym leku włosy jednak
nie wypadają”, „pani Kasiu, ma pani raka. Na kości. To
chrzęstniak”, „wiesz, na czym to polega? Twój kręgosłup
sztywnieje. I nic się nie da zrobić”, „Rób tak, żeby nie było
cię widać, bo wstyd”, „no i co narobiłaś? Jak zawsze mam
przez ciebie kłopoty”, „piątkę dostałaś? A co to za
osiągnięcie? Powiedz lepiej, kto dostał szóstkę”, „ja jestem
ofiarą gwałtu, a ty powinnaś mi być wdzięczna, że cię
urodziłam”, a potem po latach: „no byłam i nie byłam ofiarą
gwałtu. Nie pamiętam już”, „zastrzyk podspojówkowo, pani
Kasiu, wytrzyma pani, jest pani dzielna, to dla pani dobra”, „chce
mnie pani doktor potrzymać za rękę? Boję się”, „na podstawie
spełnienia osiemdziesięciu pięciu procent w skali ustanowionej
przez kanadyjski oddział badań nad autoimmunologicznymi jednostkami
chorób sierocych stwierdzam u pani spondyloartropatię seronegatywną
osiową”, „kogo poinformować w razie zgonu?”, „Wszystkiego
się spodziewałem, ale nie tego, że jesteś takim fighterem. Skąd
ty te wszystkie informacje wydobyłaś?”, „alesz”, „Myślisz,
że śmierć nosi kapelusze?”, „przez szybę wyszedł i nie
wrócił”, „na tym zdjęciu światło się łasi jak u
Velasqueza”, „Kaś, zjesz zupy pomidorowej?”, „bez ciebie
ślub się nie odbędzie”, „będziesz moją mamusią?”,
„ciociu, tak się cieszę, że możesz mnie przytulać i już cię
nie boli” - mówił we mnie głos Stasia, wtulonego w mój sweter.
Ach tak? Nieprofesjonalne? Czyli w
takim razie to, że w ubiegłym roku, jak walczyłam o życie, a ty
palcem nie kiwnęłaś, jak leżałam w szpitalu, to był szczyt
profesjonalizmu? I powinnam ci za to pokłon oddać? I jak
przyjechałaś do mnie na trzy godziny, a ja siedziałam skulona w
kącie, niedowidząca, przerażona ilością leków zalegających na
stole, bo dzień wcześniej wypuścili mnie pełni obaw ze szpitala,
to ty zaczęłaś mi czytać artykuł z weekendowej Wyborczej na głos
o apartamentach rosyjskiej burżuazji w Londynie, a potem obraziłaś
się, jak krzyknęłam w głos:„Mamusiu, dlaczego mi to robisz?”,
a potem się rozpłakałam? To było profesjonalne?
Nie wytrzymałam i powiedziałam,
trzęsąc się z oburzenia i stojąc na Chmielnej: „Mamo, tak
bardzo chciałam, żebyś zobaczyła choć raz w życiu coś innego
niż udrękę. I ja ci to chcę pokazać. I ja się chcę z tobą tym
podzielić. Podzielić się radością. Opowiedzieć o tym. Wiem, ile
cię kosztuje opieka nad Babcią, ale co ja mogę zrobić więcej
oprócz wysłuchania cię? Nie chcesz nic z tym zrobić, nie chcesz
Babci przekazać pod profesjonalną opiekę, więc ja słucham
codziennie po kilkadziesiąt minut, o tym, co Babcia je, czego nie,
co opowiada, co jej się myli, kim cię nazwala, z kim pomyliła,
choć nie muszę tego słuchać i wiedzieć, bo ty nie chciałaś
słuchać, jak cię Klinika prosiła o pomoc w postawieniu diagnozy i
poprosili o kontakt do ojca” - zaczęłam już wyraźnie iść w
stronę fundamentalnej i w zasadzie jedynej rzeczy, za którą mam
pretensję do mojej matki. Podchwyciła temat: „ach tak, radością
chcesz się dzielić? A ja widzę, że od tej radości do czystej,
zatrutej, cuchnącej nienawiści do matki jeden krok” - wysyczała
moja mama.
Tego już było za wiele. Znów
usłyszałam huk osuwającej się ściany budynku. Walił się we
mnie świat. Próbowałam, próbowałam w sobie mówić: „ona się
zachowuje, jak umie, nie widzi cię, ona cię nie widzi, nie zdaje
sobie sprawy z tego, co mówi, to w złości, bądź jej wdzięczna
za dar życia”, ale nie wytrzymałam. Bogno, gdzie jesteś? Błagam,
popatrz na mnie tak spokojnie, jak zawsze. Wtedy jaśniej myślę.
Spójrz na mnie spojrzeniem bez oceny, takim bliskim i ciepłym,
takim ludzkim.
Za późno. Pękło. Umarło. Rozdarła
się we mnie zasłona, tyle razy cerowana, naprawiana, pielęgnowana,
żeby tylko za każdym razem mamę wytłumaczyć, przesłonić,
ochronić, w końcu to mama. Nie. Koniec. Nie potrafię. Nie mogę
dłużej.
Powiedziałam jej, żeby sobie nazywała
to jak chce. Jeśli określenie nienawiść jej pasuje, to proszę
bardzo, niech go używa. Bo ma do tego prawo. Bo wobec mnie zawsze
miała tylko prawa. Żadnych obowiązków w zasadzie. Ale
powiedziałam jej też, że mam dosyć tego, że kreuje się wiecznie
na ofiarę i za swoje nietrafione wybory życiowe oskarża wyłącznie
mnie. Tylko ona jest ofiarą, królową ofiar, centrum martyrologii
europejskiej, wcieleniem zmultiplikowanego cierpienia podróżujących
w tupolewie, takie ją wiecznie nieszczęścia spotykają. I wszyscy
naokoło się na nią uwzięli i ona jest najbiedniejsza na świecie.
Powiedziałam jej jeszcze, że szkoda, że nie widzi tego, że ja
żyję ze świadomością nieuleczalnej choroby, a jeszcze jej
pomagam jej wózek pchać i się nie skarżę. I że jak ja
potrzebowałam pomocy, to jej nie było, tylko obcy ludzie mi życie
ratowali.
Nie pamiętam, co mi powiedziała.
Chyba coś strasznego po raz kolejny. Pamiętam tylko ton. Taki
przykry. Taki wściekły. Taki odrażający.
Nie mam ani siły, ani ochoty, ani
potrzeby przyjeżdżać do domu. Babci w żaden sposób nie pomogę.
Przyjeżdżając tu, daję mamie kolejne preteksty do tego, żeby się
na mnie mścić. Tak już sobie wdrukowała. Że to wszystko moja
wina. Nie widzi mnie, nie słyszy. Wmówiła sobie, że jestem
potworem, który zniszczył jej życie. Ni będę tego prostować.
Ale też nie będę się nad tym zastanawiać. Nie wiedziałam, że
coś się może skończyć tak nagle. Jeżeli dobrze kombinuję, to
właśnie odpuściłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz