środa, 1 kwietnia 2015

Bo się pomylisz

Moja intuicja jest łącznikiem ze światem ziemi, zwierząt i duchów. Coś mi mówiło, że skoro termin wlewu jest wyznaczony na pierwszego kwietnia, to jaja będą jak berety. Bo wszystko jakoś ostatnio do góry nogami. Nawet tej wiosny zaliczyliśmy już pierwszą burzę. Tyle że śnieżną.
Wstałam nieomalże w środku nocy, z przerażeniem obserwując, jak drzewa gną się do ziemi, zacina lodowaty deszcz i wszystko wskazuje na to, że to nie będzie „un tiempo bonito”, jak to mawia Victor. No nic, kawę w termos wlałam, kanapki zrobiłam, bo przecież jadę na czczo – a nuż Doktor Majkel zechce krew mi zbadać. Naszykowałam dziesięć książek, fiszki z hiszpańskiego, naładowałam telefon, wolne w pracy wzięłam. Jestem gotowa na kolejny wlew.
Dumna z siebie wjechałam na teren Instytutu modelowo, za dziesięć siódma. Ustawiłam się w kolejce przy ośrodku terapii biologicznej, zawarłam nowe znajomości, pomogłam jakiemuś panu odblokować telefon, przyglądałam się, jak pięcioletnia dziewczynka kręci bączki na korytarzu. Zazdrościłam jej spódnicy na wzór tutu. Sama chętnie bym taką wdziała. Szczególnie na wlew.
Jakiś niepokój miałam w sobie. Odganiałam od siebie złe myśli. Procedura w toku, na izbie przyjęć wypełniłam plik dokumentów, część z nich zabrałam na korytarz, żeby nie blokować innych pacjentów.
I oto nagle korytarz pojaśniał, zadrgał w świetlistej łunie wejścia mojego Zbawcy. Idzie, młody, genialny, jasny, zgrabny, zwinny, prędki, uśmiechnięty, w koszuli od jakiegoś superprojektanta. Na mój widok uśmiech pokrył całą jego twarz. Całą. Łącznie z uszami. A ja stoję, jak akwizytor, z plikiem papierów, odwzorowuję pesel i imię ojca, wpisuję kontakt do Afgańskiej Siostry, żeby zutylizowała zwłoki, gdyby coś poszło nie tak.
- Jaka pani uśmiechnięta.
- Bo dzisiaj jest Ten Dzień, Doktorze Majkelu.
Jak nic, tak „chwarny dzień”. Jakoś przed oczami stanął mi znowu Szalony Kapelusznik i cień przesunął mi się w głowie. Sio, to będzie dobry dzień.
Odpowiedział uśmiechem, a ja na to:
- Do zobaczenia!
Znowu chmura. Po co mam się z nim widzieć? Przecież tylko wlew mi podadzą i jadę do domu pisać o rynku kawiarnianym w Polsce.
Ale poszedł, a moje serce uderzyło w radosny galop. Poczerwieniały mi policzki. I znów się czułam tak, jak wtedy, kiedy miałam piętnaście lat, wiązałam wstążkę w kropki na długich włosach i nie wierzyłam, że śmierć istnieje. Spojrzał, dodał mi urody. I odwagi. Idź, Majkelu, niech pacjenci będą dzisiaj dla Ciebie łaskawi.

I wtedy drzwi się otwierają i wychodzi z nich pan doktor w koszuli w biało-czerwoną kratkę w stylu montera UPC.
- Kto tu do badania przed wlewem?
Był jeszcze pan przede mną, ale gadał przez telefon. Z gabinetu usłyszałam głos asystentki:
- Wszyscy pacjenci stchórzyli, uciekli.
Monter spojrzał na mnie i mówi:
- A pani ma odwagę?
Co za durne pytanie. Zanim skończył je zadawać, już byłam w gabinecie.
Pyta mnie, kiedy miałam ostatni wlew. Mówię, zgodnie z prawdą, że 5 lutego. A monter na to:
- Niemożliwe.
Ehem. Od tego słowa blisko już do pojęcia „cud” odmienianego w ubiegłym roku o tej samej porze przez wszystkie przypadki, a niektórzy to nawet próbowali rzeczownik ten koniugować. Biorę oddech i mówię, że pierwszy wlew biologiczny odbył się w warunkach szpitalnych 5 lutego i otrzymałam instrukcję, żeby zgłosić się na wlew za osiem tygodni.
- Ale to niemożliwe.
Cóż, zaciął się. Czego się spodziewać po monterze. No ale co mam mu jeszcze powiedzieć? Podniosłam do góry brew jak znak zapytania w ramach komunikacji ostrzeżenia: „nie wpieniaj mnie, człowieku, bo nie jadłam śniadania, w termosie czeka na mnie kawa, a ja mam nieomal żółte oczy, bo nie sikałam na wypadek, gdybyście zechcieli zbadać mi mocz.”
- To niemożliwe, że miała pani pierwszy wlew piątego lutego, bo nie tak wygląda procedura. Pierwszy wlew to tak zwany wlew zerowy. Następny podajemy pacjentowi po dwóch tygodniach, żeby go nasycić. Kolejny po sześciu tygodniach.
Good morning, Vietnam! Znów się czegoś uczę.
Rzadko mi się to zdarza, ale nie wiedziałam, co odpowiedzieć Zdobyłam się tylko na to:
- Ależ ja się czuję nasycona! Bo mnie nie boli!
Patrzyłam szeroko otwartymi oczami, grając na zwłokę, jak Ewka uczyła.
- Pani lekarz pani tego nie powiedział?
Ponieważ w oczach montera zaiskrzyła iskierka podłości, którą mój wewnętrzny radar nauczył się zauważać już dosyć wcześnie, coś we mnie w środku zaklikało i wzięłam dwa oddechy przed odpowiedzią:
- Powiedziano mi, że mam się na następny wlew zgłosić za osiem tygodni.
Boże, dzięki Ci za formę bezosobową.
- Ale kto panią prowadzi?
Well, konkretne pytanie.
- Doktor Książę Przypływów, ale...
- I on tak pani powiedział? - drąży monter.
- On także – odpowiedziałam szybko.
No bo przecież za niecały tydzień przyjechałam zapisać się na kolejny wlew, powiedziałam pani w rejestracji, co i jak i nie oponowała. I nawet polazłam na górę jeszcze po inne skierowanie, więc wszystko wskazywało na to, że ja dobrze. I Doktor Majkel też dobrze. I pani w rejestracji tambien.
Monter z rosnącym triumfem na twarzy i źle skrywaną ironią próbował temat pogłębić, ale mi się nie chciało. Przerwałam mu i mówię:
- Dobrze, to jaki jest plan i jaką ma pan propozycję?
No, chyba mu się to nie spodobało. Bo wymagam od niego reakcji. Powiedział jeszcze, że zakłócanie procedur związanych z leczeniem biologicznym może skutkować sankcjami nałożonymi na Instytut. Ała. Mój żołądek. Putin jest jednak wszechobecny. Monter mówi do mnie:
- Wie pani, ja nie lubię brać odpowiedzialności za cudze błędy. Więc wolę zrzucić odpowiedzialność na pacjenta.
Za taką szczerość w programie Mali Giganci dostaje się wiadro ze słodyczami.
- Dobrze, może w takim razie mi Pan powie, w jaki sposób mogę Pana z opresji wybawić, bo rozumiem, że w Pana życiu zawodowym żaden błąd nie miał miejsca?
Zbladł albo pociemniały wszystkie pieprzyki na jego twarzy.
- Proszę pójść do swojego lekarza prowadzącego, niech tu do mnie zejdzie na dół i się tłumaczy, bo sprawę będzie trzeba jeszcze przedyskutować z panią kierownik kliniki.
Krew mnie wewnętrznie zalała. O, monterze w brzydkiej koszuli, Ty będziesz mówił MOJEMU Rycerzowi, kiedy i po co ma do Ciebie przyjść? Tłumaczyć się?? A z panią kierownik to ja kilkakrotnie jako dziennikarz rozmawiałam i wcale nie jest taka straszna. A w każdym razie ma z człowieczeństwem więcej wspólnego niż monterzy firmy Krzak.
- Owszem, tak zrobię. Osobiście porozmawiam z panią profesor. I, jeśli nie będzie takiej konieczności, nie będę mojego Pana Doktora fatygować na dół. On ma się czym zająć.
Mam nadzieję, że był zaskoczony. Ja mu radzę.
Wystrzeliłam jak z procy z gabinetu w stronę windy. Zamarłam jeszcze na chwilę, bo mijał mnie pan w beżowym szlafroku, z szarymi odrośniętymi włosami i z przepiękną, brązowo-czarną fajką. Przygotowywał się do rytuału zapalenia. Był po siedemdziesiątce. Kulturalny, elokwentny, w oczach trochę nieobecny. „Przepraszam, czy nie zechciałby pan być moim tatą?” - przemknęło mi przez głowę. „Pali pan przedni macedoński? Lubi pan France'a?” - zakłuło mnie oko i w ostatniej chwili wbiegłam do windy.

Szłam jak na stracenie. Boże, dlaczego Doktor Majkel nie może mnie zapamiętać w związku z jakąś ładną i miłą rzeczą? Dlaczego nie może mnie zapamiętać po kolorze ust, zapachu skóry, kształcie paznokci, tembrze głosu, uśmiechu, dźwięku bransoletki, tylko po tym, że moje nazwisko zawsze zwiastuje kłopoty?
Przepraszając już od progu, powiedziałam, że katastrofa, że Putin, sankcje i wszystkich nas do łagru minister Arłukowicz wyśle. No, może bez takiej paniki, ale mówiłam w kategoriach przerażenia własnego, będącego wynikiem relacji montera UPC. I zwróciłam się z pytaniem zagubionego szczeniaka, z trudem patrząc w oczy Doktora Majkela: „co teraz?”
Jedna z pań doktor powiedziała, że rzeczywiście, tak się robi, że wlew po dwóch tygodniach. A potem po sześciu. A potem znów po sześciu. A potem po ośmiu. I tak do czasu, aż łaskawości NFZu wystarczy.
No ale nic nie uradzimy, trzeba czekać na szefową. A ta, jak wiadomo, na ósmą nie przychodzi. Było po ósmej. Ja spokojna i szczęśliwa. Mam książkę Grażynki Jagielskiej, francuski bestseller dla młodzieży, wspomniane fiszki, termos, kanapki z Suchą Krakowską od Tarczyńskiego (którymi pachniał po pięciu minutach cały oddział) i pełny pęcherz. Pełnia szczęścia. Czymże jest życie, jeśli nie czekaniem. Na przykład na brązowy półcień spojrzenia Doktora Majkela.

Polazłam na korytarz, rozparcelowałam się naprzeciwko toalet, w końcu to miejsce strategiczne, wyciągnęłam Grażynkę i termos. Co chwilę mijał mnie jakiś pacjent z jękiem i przerażeniem, a to przed odsysaniem wody z kolana, a to po biopsji ślinianek. Jedna pani złorzeczyła: „po co ja tu jestem? Nic mi nie robią, tylko badania od tygodnia! A kto mnie będzie leczył?” Kurczę, pomyślałam sobie, kobito, chyba ci mazurek na mózg się rzucił, a jak cię mają leczyć, jak badań nie zrobią? Zamawianiem? Tabletkami emskimi? No nie wiem. „Ten doktór co mnie leczy, to nic nie robi”. Durna baba. Żeby wiedziała, jak ci biedni lekarze muszą się nazasuwać. A potem w całej okazałości zaprezentowała przede mną swoją dwulicowość. Jak wyszedł z gabinetu jej lekarz, prawie zrobiła dla niego z siebie dywanik. A kiwa się, a kłania, a uśmiecha, wcześniej wiadro pomyj na niego wylewała. Wstrętne. 
Pospacerowałam trochę po korytarzu, a co, niech zobaczą, jaka jestem sprawna. Moja sprawność nie umknęła uwadze jednej z pań salowych, która rozwoziła śniadanie, zapowiedziała, że w porze obiadowej zupą mnie nakarmi. Pielęgniarka mnie wyściskała, pielęgniarz również. Sami mili ludzie. Wracam tam jak do domu.

Stoję tak sobie pod ścianą, biegnie do mnie Doktor Majkel. Cały czas blady, ale już trochę bardziej uśmiechnięty na widok mojego świra. I, swoim sposobem, tłumaczy, na czym zamieszanie polega. A ja nie przerywam, tylko udaję, że to są zupełnie dla mnie nowe rzeczy, żeby się tylko napatrzeć i nacieszyć tym, że mówi. Do. Mnie. Mówi do mnie. Mnie. Do Kasi. Ojezu.
I wtedy nastąpił ciąg zdarzeń werbalnych, które znów przywiodły mi na myśl Panią Bognę i jej czujne śledzenie tego, jak mówię, co mówię, a nawet, gdzie patrzę, mówiąc. Bo wyglądało to tak:
- Pani Kasiu, teraz zastanawiamy się, jaką strategię z podaniem leku obrać, wziąwszy pod uwagę to, że jedna dawka była pominięta. W tej sytuacji nie wiemy, czy wysysać...
- Eee? Nosferatu? - zapytałam, jak to ja.
Doktor Majkel podniósł oczy ku niebu:
- ...wycycać...
Spłonął czerwienią, a we mnie zamerdała ogonem zbłąkana cząsteczka Encortonu:
- Ach tak? Chcecie z miseczki A Infliksimab wysysać? - dusiłam się już ze śmiechu.
-... wysycać pacjenta – wydusił wreszcie z siebie Doktor Majkel, przerażony, zawstydzony i już zmęczony całym dniem.
Uśmiałam się jak norka, no ale nie będę mu już robić przykrości. Chociaż ta rozmowa z delikatną wadą wymowy Doktora Majkela naprawdę nieomalże mnie uskrzydliła.
Poszedł. Czekam nadal.

Ale potem nie było już tak wesoło. Przyszła pani kierownik, która zawsze kojarzy mi się z witrażowym ogrodem Mehoffera. Ma na sobie nasycone czerwienie i fiolety, zielenie wściekłe, brązy ziemiste, a na oku zawsze coś przydymionego z brokatem koniecznie. I wtedy w pokoju lekarskim rozpętało się piekło. Sąd nad moim Doktorem. Boże, za co? Co za różnica, czyja to wina? To niczyja wina! Ta pani z rejestracji mogła przecież też larum podnieść. Ja sama mogłam przeczytać na ten temat gdzieś w internecie. Nie wiem, cokolwiek. Ale gdybanie chyba nic tutaj nie da. Teraz trzeba myśleć, co dalej.
W pewnym momencie z gabinetu zbiorczego wysypało się kilku lekarzy z omdlałym z przerażenia Majkelem. Jedna pani doktor mówiła, że jest to rola lekarza, żeby powiedział, kiedy następny wlew. Oesu, no przecież mi powiedział. I nikt nie umarł. O co ta awantura, do kroćset?!
Później druga pani doktor coś powiedziała, a na koniec tej frazy „przecież pacjent się wyprze”.
No tak, pacjent może tak, ale ja nie jestem pacjent. Ja jestem Kasia. I choćby się waliło i paliło, ja do ostatniej kropli krwi o mojego Lekarza będę walczyć. Jak można karać instytucję i człowieka za czynnik ludzki i za to, że dziura jakaś w systemie? Po pięciu minutach deliberowania zorientowali się, że siedzę cztery metry od nich. Nawet zastanawiałam się, czy stamtąd się nie wynieść. Albo nie podejść i nie powiedzieć: „dobra, zapytajcie mnie, przecież razem coś uradzimy. W końcu wirusy, złe samopoczucie też są przeciwwskazaniem do podania tego leku, heloł”. Znowu schowali się w pieczarze, ale w końcu wyszedł do mnie Doktor Majkel i był z jakąś megakonkretną panią doktor. Zbyt konkretną w sensie:
- Jak się pani czuje?
- Doskonale! Wyśmienicie! Cudownie! Nic mnie nie boli! No w ogóle zdrowa jestem.
Byłam już bliska powiedzenia, że w sumie to ja nie wiem, co tu robię, bo tak naprawdę chciałam zmienić opony, ale chyba nie ten zjazd z Wołoskiej wybrałam.
- Czy przyjmuje pani Metotreksat?
Pat. Jestem przy ścianie. A ja byłam tak wdzięczna światu i Doktorowi Majkelowi, że tego świństwa nie biorę. Bo wówczas moje życie po wlewie nie wyglądałoby tak pięknie. Pozbyłabym się ponad połowy włosów i wyrzygiwałabym mózg, a tego, jak wiemy, w nadmiarze nie ma nikt. W sensie mózgu. Bo Toot obiecała, że jak mi włączą chemię, to zaprojektuje mi turban w banany i łysinę zakryję. No ale procedura też tak wygląda, że włącza się Metex, żeby opóźnić galop choroby. Ale może ona w cholerę się zatrzymała? No przecież Eugenia na Zanzibarze. Już miałam to powiedzieć tej pani, ale wtedy dostałabym w trybie pilnym skierowanie do Tworek i tam to bym dopiero sobie opony wymieniła. Pomyślałam, że to też mógł być błąd lekarski, ale ja go tak w ogóle nie postrzegam. Wiem, tak, wiem, że się włącza Metex standardowo, ale mam tak cudownego lekarza, że on mnie niestandardowo traktuje. I to, do cholery, działa!!! Nie widzicie tego?! W dupie z procedurami! A co, jak coś jest zgodne z procedurą i nie działa? To gdzie wtedy szukacie winnego???
Powiedzieli mi tylko, że wysyłają zapytanie do NFZu i że mam czekać na odpowiedź po świętach. No to wesołego jajka.
Pani Konkretna sobie poszła, Doktor już mi prawie zemdlał, ale go jeszcze przytrzymałam i powiedziałam, że gdyby było potrzebne jakieś zaświadczenie, orzeczenie, podpis z krwi mojej, to ja o każdej porze dnia i nocy.
Podał mi rękę, ja mu życzenia, ale w pewnym momencie złapałam go za szyję. I przytuliłam. Jestem tutaj i niczego się nie wyprę. Szybko skalkulowałam, że nawet jak całą winę wezmę na siebie i powiem, że to ja pomyliłam termin, to mniej mi grozi niż Doktorowi i Instytutowi. No to niech będzie na mnie. Nawet jeśli stracę prawo do leczenia biologicznego, to rachunek zysków jest prosty. Takich jak ja są setki, a takich lekarzy jak Doktor Majkel ze świecą szukać. Nawet jak ja przywitam Eugenię na Lotnisku Chopina, to będzie więcej tych innych pacjentów z szansą na leczenie. A to społecznie się opłaca. Czy jakoś tak.
Kiedy go przytuliłam, poczułam, jak stetoskop, którym mnie tak uważnie osłuchuje, wbija mi się w klatkę piersiową. Smutne to było. A ja już nic więcej nie mogłam zrobić.

Przy windach stałam z Krzysiem. Wygłupiałam się, świergotałam, Krzyś się śmiał, jak to on, rozbawiony moim świrem. Z lewej strony korytarz pociemniał. Odruchowo spojrzałam, skąd ten chłód. A tu monter. Idzie i uśmiecha się kpiąco. Czekaj, ty...
- No i co, nie udało się? - nie zapytał, tylko stwierdził raczej.
- A co się miało nie udać? Wszystko się udało! Czekamy na odpowiedź NFZu – odpaliłam.
- No ale wlewu nie było przecież.
- Ale będzie – nie poddawałam się.
Pokręcił głową, ale już ewakuował się do gabinetu:
- Pani to ma pecha.
Nooo, mój drogi monterze, na to już nie mogę pozostać głuchą. Jako Bognę kocham i Woydyłło czytam. I Halber opłakałam. Odwróciłam się do niego całym ciałem razem z moją fioletową torbą na fitness, na który nigdy nie pójdę z termosem z kawą dla pracownika specnazu:
- Ja, panie doktorze? Ja mam pecha?
Zamarł na chwilę. W tym czasie całe moje metr sześćdziesiąt trzy podeszło do niego i powiedziało mu, celując w oczy, które trudno odróżnić od pieprzyków na twarzy:
- Ja, panie doktorze, jestem najszczęśliwszą osobą pod słońcem. Bo mam najlepszego lekarza prowadzącego na świecie.
Z satysfakcją patrzyłam, jak rusza bezgłośnie dolną szczęką. Kurczę, nietrafione, górną przecież ruszać nie można.
- A teraz życzę panu radosnych świąt.
Podałam mu rękę. Trudno. W domu poleję ją Domestosem.
Nie pamiętam, kiedy modliłam się o coś dla siebie. A, pamiętam, rok temu dokładnie. Bo mija rok od momentu, kiedy dopadła mnie infekcja w Orłowskim i zakrzyknęli „sepsa”. To wtedy prosiłam Boga, żeby pogrzeb nie był drogi i spektakularny.
Dzisiaj poproszę o ochronę mojego Doktora. Mało kto na to tak bardzo zasługuje, jak on.

1 komentarz: