czwartek, 29 września 2016

Tata - lampa, Mama - zasłona



Coraz bardziej podobają mi się warsztaty na Żoliborzu i coraz chętniej na nie jeżdżę. Biorąc pod uwagę, że jesteśmy na półmetku, muszę się spieszyć z tą radością. Już wiem, że terapia grupowa ma swoje plusy olbrzymie, o których mówił Marcin. Ale ja jednak wolę sama. Choć od czasu do czasu doświadczenie wspólnoty i tego, że wszyscy jedziemy na tym samym wózki, jest szalenie potrzebne. Spuszcza powietrze. Ściąga na ziemię. Daje ego w pysk.

Ciało, sny, symptomy. Taki był poprzedni temat. Znów Ta, Która mnie Wkurza, dała popis. Tłumaczę to sobie, że jej wewnętrzne dziecko domaga się uwagi, a przecież, na szczęście w sumie, nie każdego z nas świat obdarzył IQ Einsteina. Zagadał do mnie na przerwie jeden z prowadzących, bo zaciekawił się tym, że w ciągu tygodnia wciągnęłam wszystkie opublikowane w Polsce prace Mindella. Co ja poradzę - taki typ. Prowadzący powiedział, że jeśli coś mnie zainteresuje, to on chętnie dostarczy, podpowie, a i mnie wysłucha. Zastrzygłam uszami. Kto wie? Może panowie by na mnie poeksperymentowali?

A potem praca w parach. Grupa przetrzebiona, bo okazało się, że warsztaty psychologiczne to nie szybka okazja do znalezienia męża, ani sympatyczne pizdu-gwizdu przy kawce, tylko grzebanie w bebechach i dotykanie bólu. Pierwsze ćwiczenie z Kasią chorującą od 20 lat. Ma dwoje dzieci, jest nauczycielką w przedszkolu, ma w oczach dobro, ciepło i słucha tak, że aż mi spust żołądka wsysa, bo taka jestem tego bycia słuchaną głodna.
- Co niedyspozycja wprowadza do twojego życia? - pyta mnie Kasia, czytając pytanie z kartki.
A ja na to, że mnie spowalnia. Każe stawiać sobie bardziej realne cele. Kiedy mnie boli, zwalniam do dwójki. Uważniej obserwuję. nie ma we mnie miejsca na metafizykę, bo ta przegrywa z krawężnikiem i schodami w tramwaju. Odcinam się od rozwrzeszczanych piarówek, wyciszam telefon. Czytam Haupta i dużo Szymborskiej, bo ból się ich boi.
- Czy jest coś, czego nie kontrolujesz w tej przypadłości?
No tak, wielu rzeczy nie kontroluję. Na przykład trzeciej warstwy. Nie złapałam zależności. To znaczy złapałam, ale jeszcze nie wiem, co na to poradzić. Wiem, kiedy ból się aktywuje. Ale nie wiem, jak sprawić, żeby aktywator dochodził do głosu.
- Jak by wyglądał świat, gdyby wszyscy mieli taką przypadłość jak ty?
Oj, beznadziejnie. Po pierwsze: wówczas nie byłoby to chorobą, tylko normą. W związku z tym nikt by nic z tym nie robił. Albo odwrotnie: bardzo szybciutko znalazłby się lek na to schorzenie - tylko po to, żeby można było zachorować natychmiast na coś innego. Ale wtedy nie byłabym tym, kim jestem. Jak w wierszu Szymborskiej. Poza tym - jak ja wtedy musiałabym się napracować nad tym, żeby być oryginalną. Chyba bym sobie ucięła rękę, bo z IQ nie nadążę - zażartowałam.
- Czy w tym problemie jest coś podobnego do ludzi, których nie lubisz? Postaci z filmu albo literatury? Doświadczeń z twoich snów?
Oj, mnóstwo. Ale ja w literaturze szukam raczej rewersu bólu. Daleko szukać nie muszę. Moje doświadczenie jest tak trudne, jak poradzenie sobie z milczeniem mojej Mamy, z furią, kiedy przypaliła dynię i, nie mogąc znaleźć innego winnego, a nie chcąc przyznać się do swojego błędu, postanowiła winą obarczyć mnie. Gdyby była innym konstruktem osobowości, zrobiłabym z tej spalonej dyni teatrzyk. Tu się nie da. Gniew mojej Mamy jest jak morze. Najchętniej by mnie za to rozszarpała. Jakbym była niesforną grzałką w piekarniku, niewłaściwą oliwą z oliwek, cukrem trzcinowym, kiepskiej jakości teflonem na powierzchni blachy.
Mój ból jest taki, jak gniew Mamy - jestem wobec niego bezradna. A ja nienawidzę bezradności. I jest jak popisy Tej, Która mnie Wkurza - tani, głośny, bez polotu, prostacki, słomiany, nieszlachetny. Jest jak kolega z biurka obok - uporczywie durny, przebiegły, wyrachowany i chamski.
Ale jest też mój. Dlatego nie sposób tak po prostu zabić go w sobie - musiałabym przecież zabić kawałek siebie. Trochę siebie musiałabym zabić. A przecież cudem śmierci uniknęłam. Jeśli za życie płacę bólem, to chyba tak musi być. Choroba też nie wybierała. Biedna Eugenia - gdyby wybierała, może by złożyła ministra jakiego takiego albo innego durnia z Wiejskiej. Albo Włodzimierza z Rosji. Może by sobie na nich poużywała trochę lepiej? Może przez moją naturalną skłonność do kompromisu - ma przerąbany żywot?

I ta Kasia tak na mnie patrzy, patrzy, słucha, a ja czuję armageddon. Widzę jej powykręcane chorobą palce. Podziwiam spokój na twarzy, dobro oczu, czujnych, słuchających, jak u Bogny. I wiem, wiem, że za chwilę zapyta:
- Czy ty się czułaś kochana przez mamę?
Mimo że o Mamie mówiłam tylko w mojej głowie.
Na szczęście runda się skończyła, Kasia zdążyła tylko powiedzieć:
- Wiesz, ja mam wrażenie, że ty się pięknie z tą chorobą godzisz i z godnością ją przyjmujesz. Chciałabym tak umieć. I masz w sobie tylko ciepła, każdy coś od ciebie tu dostaje.
No tak, szczególnie Waligórzanka - dostała tak dużo, że na kolejne warsztaty już nie przyszła. Powaliłam ją zdaniem o wybarwianiu klonów.

A potem ćwiczenia z wizualizacją. Moje ulubione. Jako że Bogna pokazała mi już wiele i na ustawieniach Hellingera widziałam co nieco, postanowiłam rzucić się na głęboką wodę i wybrać sobie do pary Pio - umysł ścisły, sceptyka, metafizycznego mugola, który prawie zasnął na fotelu, tak go bolało kolano. Jezu, aż ja to jego kolano czułam, aż mnie zaczęło pulsować. 
No i zaczynamy. Idę na pierwszy ogień. Chcę temu sceptykowi pokazać, że to niełatwe patrzeć Bólowi prosto w twarz, ale, jak dziecko, on potrzebuje, domaga się uwagi.
Wybieram moje "doświadczenie fizyczne". Opowiadam, gdzie ból ma swoje ognisko. Jeden punkt, po prawej stronie lędźwi. Tam bije źródło. Oraz łopatka lewa, promieniuje do barku.
- Kiedy się pojawia? - pyta Pio.
Odpowiadam, że wtedy, kiedy robię coś wbrew sobie - wtedy się nasila. Bo jest ciągle, jakby był z życiem sprzężony. Jakbym w ogóle wbrew wszystkim i sobie żyła.
Dotykam go teraz. Przypominam sobie amplitudę. Kiedy naczelny mówi do mnie jak do zatęchłej szmaty do podłogi. Albo kiedy piszę tekst o segmencie przekąsek, choć umiem rozebrać na czynniki pierwsze rosyjskie arcydzieła filmowe z montażem symultanicznym oraz byłam najlepsza na roku z teorii Ingardena. Albo wtedy, kiedy mam ochotę rzucić o podłogę talerzem, bo mama na moje pytanie: co mogę dla ciebie zrobić? odpowiada: czy ty sobie wyobrażasz, że Babcia znowu nie chce jeść?
- Jak doświadczenie fizyczne wpływa na twoją relację z ludźmi, na pracę, na otoczenie?
Upokarza mnie - odpowiadam. Osłabia. Pochyla mi głowę, każe się wycofywać. Spowalnia, odbiera możliwości. Przydaje strachu, kiedy wyobrażam sobie, że przy Kostku nie będę miała siły się uśmiechać i on się wtedy rozpłacze. Że uaktywnia mojego wewnętrznego krytyka, który mówi głosem tak dobrze mi znanym i frazą od trzydziestu ponad lat powtarzaną, z piekącą kpiną, jadem zielonkawym: "a czemu mnie nie dziwi, że ty nie dajesz rady? Zawsze byłaś wybrakowana. Zawsze znajdowałaś wymówki, żeby czegoś nie zrobić. No i zawsze musiałaś na czwórkę pracować dwa razy tyle, co inne dzieci na szóstkę. Przestań się mazać, bo ja nie takie ofiary ponosiłam, kiedy musiałaś się urodzić. Razem z tobą odeszły moje marzenia, a miałam przed sobą naukową karierę, pozycję, posadę i szacunek. Utonęłam w gnoju."
Pio zaokrąglają się oczy, przestaje je spuszczać. Płynę. Właśnie, że w jego obecności dotknę twarzy Eugenii. Tu i teraz.
- W jaki sposób mogłabys stworzyć doświadczenie symptomu u drugiej osoby? - pyta Pio drżącym głosem.
Odpowiadam, że musiałabym go rozerwać na strzępy. Chwytam szary polarowy koc. Z siłą Pudziana rozciągam go do granic polarowych możliwości po przekątnej. W oczach czuję, że mam ogień i wcale nie mrugam.
- Widzisz? Wyobraź sobie, że za lewą łopatkę i w pasie z jednej strony ktoś cię ciągnie. A w to, dokładnie to miejsce na dole pleców druga osoba wbija ci hak. W skórę. W mięśnie. W mięso. I tym hakiem metalowym za to mięso cię ciągnie. Chcą mnie rozszarpać.
- Poczuj energię twórcy symptomu. Co on mówi?
- Jeden mówi do mnie: chodź do mnie, proszę, zostawię ci miejsce, nie będę z ciebie wydzierał, będę czerpał. Ale w zamian dużo wezmę. Kawałek pamięci, kawałek z tej jasnego płótna, które utkałaś dla mnie i ze mnie. Bo to jasna część mnie. Nie widziałem jej, ty mi ją pokazałaś. Proszę, chodź, cena, którą zapłacisz za swoją przestrzeń jest niewielka - tylko część ciebie. To niedużo. I twój czas. I twoja uwaga. Usprawiedliwię się tobą. Twoimi rękami zadośćuczynię.
Drugi mówi: jesteś moja, moja! Krew z mojej krwi, kość z mojej kości, grzech z mojego grzechu. Jesteś emanacją mnie, moim ucieleśnieniem, jesteś moją ciemną częścią, przyczyną i obrazem mojego niespełnienia. Ukarzę cię za siebie i za ciebie. Będziesz moją kolczastą tarczą i mieczem jednocześnie. Powołałam cię do życia, żeby siebie ukarać. I będę karać ciebie za to, że się grzechu dopuściłam. I że tego grzechu nie zmyłam. Moja porażko, moje przegrane życie. Nie odejdziesz, nie pozwolę, masz patrzeć, jak cierpię. Masz cierpieć razem ze mną. Masz czuć to, co ja. Spojrzenia, pogardę, wstręt, kpinę· I masz się łzami zalać, paść na kolana. Pochyl się, pochyl, żałuj za swoje grzechy. W tym wieku? Takie rzeczy? Panna z dzieckiem? W tym wieku nie boli, nie choruje się. Nie odejdziesz nawet na krok, nie pozwolę ci, hak głębiej wbiję, nie ruszysz się, masz tu trwać, pochyl się tak, jak ja. Masz robić to, co ja.
Pio chyba ma problemy z oddychaniem.
- Co mówi ofiara?
- Cofam się. Nie chcę tu być. To nie jest moje miejsce. Chcę stąd odejść. Nie chcę was. To jest sprawa między wami. To wy macie o tym porozmawiać. Ja jestem odrębna, jestem jasna, nie jestem z waszej strony. Nie walczcie mną, walczcie sobą, nie zasłaniaj się mną, stań naprzeciwko.
- Co było sednem sporu między dwiema stronami? - metalicznie pyta Pio.
- Ten sam kamyk. Tylko że o, widzisz, zasłona, która mnie ciągnie hakiem, która mnie dusi, rozrywa, mota, rzuca cień na ten kamyk. A lampa, ta, która trzyma mnie za bark, za łopatkę ciągnie, oświetla ten kamyk. Ale on jest jeden. Tylko w innym oświetleniu. Żadne z nich nie chce spojrzeć pod innym kątem.
- Wejdź w rolę przeciwników. Co oni czują, patrząc na ciebie?
- Strach. Oni się mnie boją. Ale nie pokazują tego. Jestem silniejsza od nich, tylko na razie boje się to przyznać. Jestem silniejsza, bo powstałam z tego, co w nich najsilniejsze. 
- Jaką ma minę jeden i drugi przeciwnik?
- Lampa jest smutna. Płacze. Zasłona jest wściekła, płonie niemal z wściekłości.
- Ci wrogowie. Ci przeciwnicy... Oni mają jakieś imiona? - pyta Pio zupełnie od siebie.
- Tak. Mama i Tata - odpowiadam w transie, natychmiast, niezwłocznie i czuję, jak hak puszcza, jak plecy mi się prostują, odrętwienie schodzi ze mnie. Słabną mi mięśnie. To był straszny wysiłek. Eugenia w kącie płacze, skulona. Biedna Eugenia. Tak mi przykro, że na Ciebie padło. Nawet nie wiesz, jak bardzo Cię rozumiem. Chodź, nie przeszkadza mi to, że jesteś taka brzydka. Ja Cię mogę przytulić.

Pio z trudem wstaje z krzesła: ej, nieźle dajesz sobie w palnik. Musisz mieć dobrego dilera na tej Saskiej Kępie.
No, to zobaczymy, gdzie ty się zaopatrujesz - pomyślałam. I zaczęłam przyglądać się jego bólowi. W kształcie piłki zamkniętej w foliowym worku i wciśniętej pod wodę. "Woda napiera, dusi, niszczy. To żywioł, któremu żaden inny nie jest  w stanie podołać. Tłamsi mnie." Pytam, kiedy się aktywuje, kiedy ostatnio się aktywował. Pio najpierw używa określeń medycznych, jak błona maziowa, czy wzrost zapalenia. A później mówi o "zmianie wspólnoty kościelnej", wymuszaniu na nim pozostania, opresyjnej atmosferze podduszania. Podsuwam mu kosz z miękkimi piłkami i ściskam w koszu obie piłki.
- Tak to się dobywa?
- Tak, mocniej jeszcze, jakbyś te piłki chciała zmiażdżyć całe.
A złoty krzyżyk błyska na jego szyi.

Siadamy z powrotem z innymi uczestnikami. Pio, zawsze milczący, tym razem ma wniosek.
- Na początku myślałem, że jak Kasia jest dziennikarką, to ma fantazję i wymyśla jakieś lampy i zasłony.
- Ja w pracy fantazjować nie mogę! - oponuję, ratując resztki i tak zszarganego imienia przedstawicieli zawodu.
Prowadzący ucisza mnie gestem ręki. No wiem, sorry, ale musiałam. To emanacja mojej dziecięcej omnipotencji i potrzeby zbawiania świata jak Bracia Lwie Serce.
- No ale potem była moja kolej. I ja jeszcze bardziej popłynąłem.


Kasia na odchodne powiedziała, kładąc mi rękę na ramieniu:
- Dziękuję ci. Choć mam wrażenie, że dostałam dziś dużo więcej niż dałam.

W ciszy szłam do metra. Dopiero w domu zorientowałam się, że po drodze z Żoliborza mało oddychałam.

P.S. Czwarty telefon do Mamy. Nie odbiera.
Głowa mojej kości udowej lewej odpowiada na to migreną. 

2 komentarze:

  1. Kiedy mówisz
    Nie płacz w liście
    nie pisz, że los ciebie kopnął
    nie ma na Ziemi sytuacji bez wyjścia
    kiedy Bóg drzwi zamyka...to otwiera okno
    odetchnij popatrz
    spadają z obłoków
    małe wielkie nieszczęścia potrzebne do szczęścia
    a od zwykłych rzeczy naucz się spokoju
    i zapomnij że jesteś gdy mówisz że kochasz.

    ks Jan Twardowski
    Ania

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo ciekawie to zostało opisane.

    OdpowiedzUsuń