Pojechałam po południu do Niedźwiedzia.
Potrzebowałam od niego wypełnionych dokumentów do lekarza medycyny pracy. Długo nie chciał mnie przyjąć. Bałam się, że może być jakaś awantura. Interweniowała Edyta. Nic to, jadę.
Wcześniej szykuję się jak na wesele. Myję drugi raz tego dnia włosy, wcieram w nie jakąś innowacyjną odżywkę, żeby nie stały jak nieszczęście. Potem pacykuję się balsamami do ciała, choć przez ostatnie tygodnie w większości wcierałam je w materac ze skaju na Spartańskiej, więc nieszczególną wagę przywiązywałam szczególnie do jakości ich nakładania.
Potem, o zgrozo, umalowałam rzęsy, nasmarowałam się nawet jakimś wyrównywaczem do cery i uśmiechnęłam się na myśl o pani Dorocie - dla niej to byłaby wersja saute, dla mnie - to makijaż wieczorowy.
Założyłam rozkloszowaną sukienkę w kwiatki. Ładnie się układa, kiedy się okręcić wokół osi, wiruje. Kiedy byłam mała, mówiłam o takich "lambadówy". W rękawach okazuje się nieco za duża. No tak, schudłam. Układam ją na dekolcie tak, żeby ten nie był zbyt lubieżny. Do sukienki przywdziewam trampki. Wyglądałam jak gimnazjalistka. Tylko oczy ostatnio zrobiły mi się większe, smutniejsze, teraz nawet mimo sukienki, kiedy będę kupować piwo, nie poproszą mnie o dowód. Na pewno.
Przyglądam się sobie w lustrze. Śmieję się, że tak się pindruję. Dlaczego? Żeby Niedźwiedź poczuł Schadefreude? Ciekawe, co by powiedziała Bogna. Nie, ona by nic nie powiedziała, tylko kazała w sobie poszukać.
A może ja gdzieś w środku jeszcze liczę na to, że Niedźwiedź mnie przeprosi? Nie, to śmieszne. Powiedziałabym mu, że nie muszę mu niczego wybaczać. Że największą karą będzie dla niego, że ma sobie wybaczyć. Nie, to nie te słowa. Nie pasują.
Nie ma we mnie zaciętości. Ze zdumieniem rejestruję w sobie brak chęci wzięcia na nim odwetu. Nie chcę się mścić. Nie mam takiej potrzeby. Jestem w środku sucha jak chodnik umyty w upalny dzień zwariowaną i hałasującą szczotą do ulic. Nic od Ciebie nie chcę, Niedźwiedziu. Wypełnij tylko formularze. I wtedy będziesz miał mnie z głowy.
Żeby dodać sobie animuszu, założyłam wisiorek od Taty. Podobno ojciec to synonim ziły w życiu kobiety. Bądź ze mną, Tato. Bo o ile ja będę opanowana, o tyle nie wiem, jak zareaguje na mój widok Niedźwiedź.
Nie biorę Pandy, nie chcę stać w korku. Jadę autobusem. Poczytuję "Szklany klosz". Na obrzeżach Warszawy trasa korkuje się. Dobrze zrobiłam.
Przypomina mi się, że ostatniego dnia wakacji jechałam tą trasą z Jebonką jej eleganckim samochodem. Zesztywniała ze strachu. A ona świergotała, bo okazało się, że jest w ciąży i to dla niej wystarczający powód, żeby wycofać pozew rozwodowy, mimo że jej mąż grilluje ją na wszystkie strony, a potem jeszcze kilkanaście razy będzie się wyprowadzał i wprowadzał, grożąc, że któregoś dnia porwie dziecko i wywiezie zagranicę.
Z Jebonką kontaktu już nie mam, urodziła w maju córeczkę Dorotkę. Nie pogratulowałam jej. Ale życzę temu Dziecku jak najwięcej szczęścia.
A teraz właśnie zaczęło się lato. Jadę znowu sama na spotkanie z człowiekiem, który na kilka miesięcy przestawił we mnie zwrotnicę. Był zapowiedzią innego życia. Nie tylko zapowiedzią. To już teraz inne życie. Może nie tak sobie tę inność wyobrażałam, ale przyjmuję ją, bo mimo Golgoty, przez którą przeszłam przez ostatnie miesiące, niczego po mnie nie widać. Rachunek zysków i strat jest dodatni. A w każdym razie mój widok w lustrze wskazuje na to, że dodatni.
Nie widać. Jak to dobrze, że nie widać, przez co przeszłam.
Dojeżdżam na przystanek, muszę przejść przez ruchliwą trasę w kierunku Sulejówka. Przypominam sobie, jak w śniegu po kolana przyjechałam tu na tydzień przed operacją. Kamila umówiła mnie do swojej koleżanki fryzjerki, a w promocji kupiłam tu śniegowce na ciężkie mrozy. Miały specjalne kolce, dzięki czemu o kulach mogłam zaprzeć się jak rakami. Gwarantowały mi stabilność. Bo tej wewnętrznej nie miałam za grosz.
Idę. Bieżę. Uprawiam moje idzenie i szłość. Krzywię się na widok architektury późnych lat 90., wściekłych banerów reklamowych i eklektyzmu trasy wylotowej na Puławy. Prywatna przychodnia, w której przyjmuje Niedźwiedź, również mieści się w podobnym budynku. Na szczęście nieco cofniętym. I nie tak zapapranym bannerami.
Poprawiłabym im logo. Nie ten font, nie te kolory. W ogóle nie ta komunikacja. Do kitu.
Na parkingu stoi samochód Niedźwiedzia. Umyty. O rany, umył samochód! Przecieram oczy ze zdumienia. Aneta naprawdę musiała odmienić jego życie. Chyba na dobre, skoro umył samochód.
Patrzę na bujne chęchy przy ogrodzeniu. Chwasty, zioła, samosiejki - wszystko się pleni, mimo upałów i ludzkich katastrof. Natura sobie poradzi: i z nami, i bez nas.
Wjeżdżam windą na drugie piętro do rejestracji. Wydawała mi się znacznie większa, kiedy tam byłam z Jebonką zaledwie jedenaście miesięcy temu. Siedzą dwie panie, proszą mnie o dowód, potwierdzają tożsamość. Wyjmuję już kartę, żeby zapłacić za wizytę.
- Ale na konsultację pani?
- Tak, na konsultację.
- Ale nie pierwszy raz?
Wzdycham.
- Nie, jestem pacjentką doktora Niedźwiedzia. Operował mnie. Teraz czas wrócić do pracy, potrzebuję dopełnić formalności.
- Czyli konsultacja?
Nie, kurwa, przyszłam po kebab - jak zawsze, łagodny na cienkim. Nie wkurwiaj mnie.
Nagle jedna mówi do drugiej:
- A co tu mam napisane? Że co ja mam tu zrobić?
Druga pani zakłada okularki i mówi:
- No co, nie widzisz, co doktor napisał? Pani wchodzi i już.
Pomyślałam, że dziwne by było, gdyby standardem były pacjenckie wczołgiwania się do gabinetu. A może oczekują, że mam się tam dostać oknem? nie ma problemu, po tej rehabilitacji to więcej niż możliwe. Szczególnie, że mam trampki.
Pani Pełna Wątpliwości podnosi wysoko rękę i cesarskim gestem mówi:
- Zapraszam panią do gabinetu.
Mrugam.
- Dobrze, ale chyba najpierw muszę zapłacić. Poproszę kartą.
Pani ma minę zdurniałej minister Fotygi, a potem częstuje mnie uśmiechem kota z Cheshire:
- Doktor nie pozwolił płacić. Od razu proszę do gabinetu.
Patrzę raz na jedną, raz na drugą. Dobrze teraz wobec tego podkręcić zdumienie honorem Niedźwiedzia, żeby plotek nie było. To znaczy będą, ale żeby nie było nadmiernych. Panie bacznie mi się przyglądają, więc podbijam:
- Ale urodziny miałam stosunkowo dawno.
Panie nieomalże gruchają z uciechy, że coś się dzieje. No nie będę tu się awanturować i robić wiochy, nie będę.
Pusty korytarz. Kiedy siedziałam tu z Jebonką, prezentowała mocno odsłonięte uda, chwaliła się lakierem hybrydowym na paznokciach stóp. A ja siedziałam roztrzęsiona i przerażona, bo wiedziałam, że operacja czeka mnie i tak.
Teraz siedzę naprzeciwko gabinetu zabiegowego, jak wtedy. Ale nikogo wokół mnie nie ma.
Wyciągam z torby czytnik ze "Szklanym kloszem". łapię się na tym, że trzęsą mi się ręce. O nie. Tylko nie to. Pranajama. Oddycham. Kieruję oddech do klatki piersiowej, do serca. Przekazuję ciału tlen. Z miłością.
Nie działa, kurwa, nie działa.
W mojej głowie galop obrazów.
Wnętrze samochodu Niedźwiedzia, kiedy jedziemy na grób Babci.
Stoi skruszony pod blokiem z jedną białą różą.
Całuje mnie w rękę, która natychmiast pokrywa się ostrzegawczą pokrzywką. Niezawodna autoimmunologia. Obcy na horyzoncie. Uważaj, bo się oparzysz.
Stoi ze mną przed wejściem na oddział, mam spuszczoną głowę, a on prawie na mnie krzyczy: "nie mogę cię operować, bo masz chujowe wyniki i mnie zajebią, jak cię położę taką na stole. Nie przeżyjesz, kurwa, tej operacji, tak? Rozumiesz?"
Patrzy mi w oczy pod Serockiem, śmieję się z jego żartów, ogryzam głowę smażonej rybki i przewracam oczami z rozkoszy, taka dobra. A on patrzy na mnie i mówi: "ale mi się podobasz".
Opieram się z bólu o ścianę w przedpokoju, bo nie mogę zrobić kroku w kierunku lodówki, żeby mu dać jeść. W lodówce mam jedzenie, które przywiozła Agnieszka. Sama tego dnia wypiłam tylko herbatę. Nie miałam siły sobie nic więcej zrobić.
Wracamy z Łodzi, kiedy w Varosce wszystko wskazywało jeszcze na to, że jednak będzie jakoś. Może nie idealnie, ale jakoś. A potem on przed blokiem zaczyna mną szarpać, potrząsa moimi rękami, ale nie ma pojęcia, że każdy taki ruch wywołuje we mnie falę potwornego bólu. Ojezu, co robić, za chwilę ciało mi odłączy prąd, upadnę tu, przed blokiem, kule w samochodzie na tylnym siedzeniu, żeby się tylko osunąć tak, żeby nie zwichnąć protezy. Od przedramion bodziec pochodzący z szarpnięcia idzie do ramion, stamtąd do obojczyków. Wrzeszczą połączenia stawowe, wysokim sopranem odzywa się we mnie alarmowo C4, piszczą połączenia chrzęstne pomiędzy mostkiem a żebrami. Zaciskam zęby, żeby nie krzyknąć z bólu. "Nie mam na to siły, rozumiesz?!" - wrzeszczy na mnie, bo zaczęłam temat Opoczna. Szepczę, że tak, bo nie mam siły powiedzieć głośniej. "Zrozumiałaś?!" - szarpie jeszcze mocniej, żeby wydobyć ze mnie skowyt głosem skrajnie zmienionym, niemoim: "tak, zrozumiałam".
Rozkładam przed nim podręcznik do sekcji zwłok, jest środek nocy, a on nieprzytomny ze zmęczenia tłumaczy mi chrząstka po chrząstce, jak zbudowane jest biodro, jak pracuje w miednicy, jak wyglądają powięzi i jak to jest przeciąć skalpelem skórę.
Potem przypominam sobie, jak siedzi u mnie na fotelu, pochyla się w moim kierunku i mówi: "chcę być choć promilem twojego życia. Nigdy nikogo tak nie kochałem jak ciebie".
Chuj. Nie działa ta pranajama. Pieką mnie oczy. Dłonie mi drżą.
Kurwa, 17.56. Zaraz otworzy drzwi i będę musiała wchodzić. A przywita mnie pewnie piłą łańcuchową albo będzie mnie ganiał z palnikiem acetylenowym po przychodni.
Serce. Stuka. Łomocze. Moje codzienne ciśnienie przed wejściem do kriokomory oscyluje wokół 78/58. Tętno za to 89. Za szybko bijesz, moje Serce. Dokąd ci tak spieszno?
Nie znasz najnowszych doniesień naukowców? Zbadali serca chorych na ZZSK. Bo w tej chorobie przecież i aorta wapnieje. Zrasta się mostek, dlatego chorym trudno oddychać, niektórzy się duszą.
Wiesz, co ustalili naukowcy? To ja Ci powiem, moje Serce.
"Rozsiana samoistna hiperostoza szkieletu (DISH), zwana także chorobą Forestiera nie ma podłoża zapalnego. Cechą charakterystyczną choroby są wyrośla kostne łączące sąsiadujące kręgi. Zaobserwowano, że tworzą się one dużo rzadziej przykręgosłupowo po lewej stronie w miejscu przyległym do aorty (u chorych z odmiennym anatomicznie położeniem aorty była to przeciwna strona). Na tej podstawie wysunięto hipotezę, że pulsowanie aorty może być dodatkowym czynnikiem mającym wpływ na proces kostnienia. Grupa naukowców zadała sobie pytanie, czy w przypadku ZZSK również okolica przylegania kręgów do aorty jest wolna od syndesmofitów?
Analizowano obrazy TK kręgów piersiowo-lędźwiowych u 60 chorych, u 22 chorych dodatkowo oceniono również odcinek środkowy kręgosłupa piersiowego. Brzegi kręgów podzielono na sektory 5º. Następnie analizowano w obrębie sektorów rozmiary syndesmofitów i ich odległość od aorty. Na podstawie przeprowadzonej oceny dowiedziono, iż w sąsiedztwie aorty syndesmofity były mniejsze i występowały rzadziej. Ponadto znaczenie miały również zależności anatomiczne, im bliżej aorty znajdował się brzeg kręgu tym osteofity występowały rzadziej i były mniejsze. Gdy odległość aorty i kręgów wynosiła mniej niż 2 mm w tym obszarze syndesmofity nie występowały."
Wiesz, co to znaczy, moje Serce? Że im bliżej jesteś zewnętrza, tym mniejsze prawdopodobieństwo zastygnięcia za życia. Musisz wychodzić na zewnątrz, do ludzi. Ze świadomością, że właśnie Ciebie chlasną, moje Serce. Im bardziej się chowasz, tym bardziej kostniejesz. No, brnijmy, brnijmy. Idźmy do ludzi. Idźmy po cios. Szukaj w pamięci Świetlickiego.
"Źle
wybrana droga, do jakiego punktu wrócić, by była dobrze wybrana? A jak
się okaże, że to jedyna? Brnijmy, popełniajmy. Te nieliczne urocze
momenty tryumfu nie są oczywiście wytłumaczeniem, ale brnijmy."
Jes-tem. Jes-tem. Jes-tem.
Pukasz, moje Serce.
Za mocno pukasz, moje Serce.
Przed Tobą tablica z instrukcją, jak postępować w przypadku wstrząsu anafilaktycznego. Obok - udar.
Zaraz, co robią komandosi?
Wciągam powietrze i liczę do czterech. Powoli. Już dobrze, moje Serce. Jestem z Tobą. Przy Tobie.
Teraz wypuszczam powietrze tak samo długo, jak wciągałam i znów liczę do czterech.
Druga seria.
Trzecia seria.
Czwarta seria.
Piąta seria.
Szósta seria.
Siódma seria.
Bogna. "Pani Kasiu, które miejsce w pani ciele jest teraz najspokojniejsze? O proszę, lewe kolano. Proszę sprawdzić, jaka energia się mości w tym kolanie. Proszę ją powitać. Podziękować jej. A teraz proszę podzielić energię z lewego kolana i obdarowywać nią poszczególne tkanki. Proszę rozlewać po sobie spokój".
Wdrapałam się na wydmę. Hassan klaszcze w dłonie. Widzę najpiękniejsze zjawisko świata - wschód słońca.
Mój oddech jest spokojny i równomierny.
Dotykam ręką wisiorka od Taty.
Widzisz, Tato? Poradziłam sobie.
Czytam, że Silvia Plath tak jak ja nienawidziła fizyki, bo splendoru siły i prędkości świata nie sposób sprowadzić do kilku liter i przerobić na wzory.
Drzwi się otwierają, wychodzi pacjent.
Oddech pozostał spokojny.
Obejmuję się tak, jak Bogna nauczyła. Kiwam się na boki. Już dobrze. Bogna cię przytula, Kasiu. Bogna tutaj jest i w każdej chwili, jeśli chcesz, możesz jej załzawić szary blezer o nieskazitelnym kroju. I teraz położy ci rękę na głowie, będzie pachniała miodem i spokojem, położy mnie sobie całą na klatce piersiowej i przejmie mój ciężar. Zabierze go. Jak Mama.
Słyszę stukanie klawiatury. Niedźwiedź coś pisze.
Wracam do "Szklanego klosza".
Prawie nie zauważam, kiedy otwiera drzwi.
- Bez kul? - pyta.
Ma obcięte włosy, choć okulary wciąż te same, stare, spadające.
Biały podkoszulek z logo Pumy.
Gratuluję, Aneto. Naprawdę kawał dobrej roboty.
Wszystko toczy się teraz w milisekundach.
Wbiegam do gabinetu i odbijam:
- Zhandlowałam na Allegro.
- Po co? - beznadziejnie durne pytanie, obiegówka, całkowicie w stylu Niedźwiedzia.
- Bo nie będę ich już nigdy potrzebować - kłamię gładko. Leżą w przedpokoju na górnej półce. Czerwienią przypominają, że o chorobie zapominać nie można. Bo się zemści.
Mocno ściska moją rękę.
- Uścisk ci się nie zmienił - mówi do mnie.
Nie odpowiadam.
Długo, bardzo długo wypełnia papiery, dobiera słowa do zaświadczeń. Trwa to stanowczo za długo. W międzyczasie pyta, czy rana pooperacyjna się wygoiła. Fizjoterapeuci twierdzą, że proces gojenia się jeszcze długo się nie zakończy. Holiści mają trochę inne podejście go procesu niż chirurdzy.
- Pokazać? - pytam bezosobowo.
- Tak.
Podciągam brzeg sukienki w kwiatki. Odsłaniam udo. Odsłaniam szew w kształcie nieistniejącej obwodnicy.
- Wyżej - mówi Niedźwiedź.
Zbieram fałdy rozkloszowanej sukienki. Obnażam całe biodro i fragment miednicy. Patrzę w podłogę. Jestem po prostu kolejnym przypadkiem. Nie mam płci. Hoc est corpus meum. Jestem tylko chorym ciałem. Na jodze oddaję je ziemi.
- Zagojona - mówi Niedźwiedź.
Puszczam fałdy sukienki.
Siadam. Patrzę w podłogę. Jak wtedy, kiedy studiowałam sprzączkę mokasyna. Wtedy, kiedy byłam tu po raz pierwszy.
Sprawdza cztery razy, jakie zaświadczenia wystawił. Wypisuje mi receptę. Dostaję od niego wszystko, czego formalnie chciałam.
Wzdycha. Pracę skończył. Może się ze mną pożegnać. I tak zabrałam mu więcej czasu niż planowałam.
Nie byłabym sobą, gdybym nie przekrzywiła głowy, nie wysunęła moich empatycznych czułek i nie zapytała:
- Jak się czujesz, Niedźwiedziu?
- Chujowo. Dopóki nie wezmę tabletek, jest nieźle. Ale jak wezmę, jestem do niczego. W te cholerne upały, kiedy w pokoju lekarskim było 38 stopni, leżałem przykryty czterema kocami i trzęsłem się z zimna. Oprócz tego nienawidzę przychodni, a teraz mam jej więcej.
- Nie myślałeś o urlopie? - staram się pytać łagodnie i asertywnie.
Krzywi się:
- Nie lubię tutaj przychodzić, w to miejsce. Nie biorę urlopu ze względu na praską przychodnię, bo kto pomoże tym starym srakom, których nie stać na przyjazd tutaj? Ktoś im musi pomóc, bo je boli. Nie zostawię ich.
Nie łap się na to, Kasiu. Nie łap się. To autodestrukcja. Nadmiar altruizmu to objaw zaburzenia, też to masz. Nie rozmaślaj się.
- A pomyślałeś o tym, że w trakcie kuracji powinieneś przede wszystkim skupić się na sobie? Bo jak ty padniesz, to kto tym starym srakom będzie pomagał? Batman?
Nie odpowiada, macha ręką. Przypominam sobie, że jest ciepła i miękka. Dobra. Uratowała mi życie. Szarpała mną przy samochodzie, dała mi białą różę, uderzyła we mnie metalowym młotem, gładziła z czułością moje ramię, raz podniosła się nade mną niebezpiecznie i zawisła jak zamrożona. Ale uratowała mi życie. Zabrała Ból biodra. Zabrała moje biodro. Biedny, zwyrodniały kawałek mnie. I zutylizowała wśród odpadów biologicznych.
Mówię mu, że wiem, że z mojej propozycji nie skorzysta, ale jeśli będę mogła coś dla niego zrobić, wie, jak mnie znaleźć. Mówię to jako ja, Kasia, a nie jako chora część mnie. I nawet jeśli Niedźwiedź z tej propozycji by skorzystał, odpowiedziałabym na jego wołanie. Co ja poradzę, że taka właśnie jestem?
- Nie widziałeś, jak chodzę! - zmieniam raptownie temat.
- Bo się nie chwaliłaś.
Mam już pod pachą teczkę, kurtkę i torbę, ale odkładam je pospiesznie na krzesło i zasuwam po gabinecie. Wokół leżanki. Stopa na siebie, kość ogonowa do dołu, brzuch spięty, łopatki do siebie. idę równo, energicznie, choć dół pleców boli mnie w skali 5. Nie daję po sobie poznać. Niedźwiedź wygląda na zadowolonego.
- Dobra robota - mówi.
Waham się chwilę. Czy ma na myśli działanie zespołowe? Bo przecież gdyby nie sztab ludzi ze Spartańskiej, byłabym wspomnieniem w którymś z krematoriów.
Decyduję się na proste, choć pojemne:
- Tak.
Nie będę go obryzgiwać holograficzną wizją życia. Niech jego ma tyle wymiarów, ile on chce.
Na koniec niespodziewanie mnie przytula. Czuję w nosie świeży zapach jego podkoszulka. Kładę mu rękę na głowie. Przecież on też cierpi. Bierze fatalne leki, boli go złamane serce. Łączy nas znowu więcej niż byśmy chcieli.
Przypomina mi się Gerard prowadzący ustawienia. "Mit Liebe" - mówi i właśnie tak dotykam głowy Niedźwiedzia. Z miłością. Nie moją, ta prawdziwa przecież nie z nas pochodzi.
Biedny, biedny Niedźwiedziu, samotny Herosie, niewychowany Huncwocie, Kibolu niezgrabny, Chirurgu doskonały, Lekarzu z powołania, Półsieroto.
Kiedy odsuwa się ode mnie, widzę, że na szwie jego podkoszulka odbiła się moja szminka. W kolorze Erotique.
Udawaj, że mnie nie ma. Wyobraź sobie
pościel z odgniecionym śladem po mnie.
Kształtem nic nie przypominam. Pokój,
w którym byłam, pozostał nietknięty.
Cieśnina, w której się nie mieszczę,
nazywa się ciało. Utleniłam je wodą,
chciałam popływać gdzie indziej,
przyjrzeć się od środka rybom.
Udawaj, że mnie nie ma. Wyobraź sobie
słońce i zimę najgłębszą z możliwych.
Tyle wokół bieli, jakby cały śnieg.
Wracam. Na Ostrobramskiej taki wiatr, jak by się ktoś powiesił. Muszę trzymać sukienkę, żeby mi jej nie zarzuciło na głowę. Słońce mocno świeci mi prosto w oczy. Na przystanku przy Zamienieckiej zobaczyłam, jak kilkuletni chłopiec targa niemal większego od siebie pluszowego bałwana ubranego w czerwony szalik i czapkę Mikołaja. Chłopiec miał spodenki w biało-zielone paski i zielony podkoszulek, który zadarł mu się wysoko, odsłaniając brzuszek, pewnie pełen pierogów z truskawkami. Wyglądał zjawiskowo w alejce grochowskiej, pomiędzy zmęczonymi skwarem lipami i wypalonymi słońcem trawnikami.
W autobusie jakiś pan pocałował swoją dziewczynę w czoło, a ona oparła się mu na ramieniu. Pan miał ze sobą piękne, cieniowane eustomy z fioletowym brzegiem.
Nokautujesz mnie, zwodzisz i tłamsisz, Życie.
A ja ciągle mam do Ciebie słabość.
Kochana Kasiu,
OdpowiedzUsuńWybacz ze nie bede komentowac calej notki, ktora byla bardzo ciekawa. Skupie sie za to na ksiazce, ktora czytasz.
Mialam pewnie tyle lat ile Ty teraz kiedy czytalam “The bell jar”. Zastanawialam sie jaki jest polski odpowiednik tego szklanego dzwonu ze szklana kulka na czubku, ktorym sie przykrywa kanapki na talerzu, zeby nie wyschly, czy tez babeczki albo czekoladki w kawiarni i nie moglam sobie przypomniec slowa “klosz”. Takze tlumaczenie “Szklany klosz” jest bardzo trafne.
Ta ksiazka zrobila na mnie niesamowite wrazenie, byc moze dlatego ze opisy klinicznej depresji byly tak szczere a ja do tamtego czasu nigdy nie spotkalam sie z depresja ani co czuje czlowiek, ktory ma depresje. Nawet chyba nie znalam wtedy nikogo kto mialby depresje.
Zafascynowala mnie Sylvia Plath, czytalam o jej zyciu i samobojstwie a potem przeczytalam cala jej poezje, ktora mi sie bardzo podobala. Dzis juz nie pamietam, ktore konkretnie wiersze mi sie super podobaly, choc pamietam ze byly takie tak jak nie pamietam szczegolow tej ksiazki, ale wrylo mi sie w pamiec gdy pisala ze czula ze sie dusi, jak gdyby byla przykryta szklanym kloszem.
Bardzo jestem ciekawa, jak Ty odbierasz ta ksiazke?
Wisiorek bardzo ladny.
Powodzenia i malo stresu w pracy.
Ania
Aniu! Kochana Aniu!
UsuńDziękuję, że jesteś i pamiętasz.
Cóż, być może mocno Cię rozczaruję w sprawie "Szklanego klosza" - pięknie brzmi tytuł, to prawda.
Trudno mi o tej książce pisać cokolwiek, bo to arcydzieło jak dla mnie. Proza tak osobista, nieuchwytna i autentyczna, że aż kości mrozi. Jest mi bliskie poczucie wyobcowania, niedopasowania i podduszania. Mam to od lat, wzmogła to poczucie choroba. przez długi czas nie wiedziałam, że choruję na depresję. Tej prawdziwej w zasadzie nie widać - najlepszym dowodem Robin Williams chociażby. Czytałam kiedyś "Szklany klosz" w oryginale i podobał mi się nie mniej niż polskie tłumaczenie.
Bodaj żaden ze znanych mi współczesnych pisarzy nie potrafi tak precyzyjnie oddać poczucia stopniowego zanurzania się w próżnię. No, może u Houlellebecqa, ale to co innego - u niego sarkazm i nihilizm można ciąć nożem. U Sylvii - stopniową degenerację kontaktu z rzeczywistością. Jej samotność ma strukturę, tonacje, odcienie i faktury. To również książka o rozczarowaniu dorosłością. Nie czytam jej w dużych fragmentach - zbyt bliskie jest mi to, co Plath odczuwa. Nie chcę się z nią porównywać, to byłoby potwornie małostkowe, ale ten sposób percepcji świata znam doskonale, choć nie umiem go tak opisać, jak ona. Boję się, że się za bardzo w tej książce przejrzę. Ale jak przyjdą mi do głowy jakieś mądrzejsze zdania o samej prozie, z radością do Ciebie napiszę. A tymczasem niech sama Plath przemówi. Przytulam Cię, Aniu i dziękuję, że tu wciąż jesteś <3
"Jestem pionowa"
Lecz wolałabym być pozioma.
Nie jestem drzewem zakorzenionym w ziemi,
Ssącym minerały i macierzyńską milość,
Żeby każdego marca rozbłysnąć liściem,
Nie jestem też tak piękna jak kląb ogrodowy,
By wzbudzać okrzyk zachwytu wspaniałą barwą,
Nieświadoma, że wkrótce utracę swe płatki.
W porównaniu ze mną drzewo jest nieśmiertelne
A główka kwiatu bardziej godna podziwu.
Ja zaś pożądam długowieczności drzewa i śmiałości kwiatu.
Dzisiejszej nocy, w bladym świetle gwiazd,
Drzewa i kwiaty rozsiewają świeże zapachy.
Przechadzam się pośród nich, lecz mnie nie widzą.
Wyobrażam sobie, że kiedy śpię,
Jestem do nich bardzo podobna-
Myśli mi się mącą-
To położenie jest dla mnie naturalne,
Gdyż wtedy rozmawiam swobodnie z niebem,
A stanę się użyteczna, gdy położę się już na zawsze:
Wówczas drzewa choć raz mnie dotkną, a kwiaty znajdą dla mnie czas.
Jesteś wielka Kasiu!
OdpowiedzUsuńOfkors! Jak wyszłam z gabinetu, przy ruchliwej ulicy wiatr zdmuchnął mi teczkę i wszystkie misternie gromadzone formalne karteluszki utarzałam w pyle. Aż dziw bierze, że jeszcze po tym świecie chodzę i żaden czołg mnie nie rozjechał :)
UsuńWiesz, że ogródki kwitną w Krakowie do późnych dni wrześniowych?
MUA MUA MUA
Oczywiście że wiem!
UsuńZapraszam nieustająco:)
Zawsze jestem pełna podziwu dla twojej niesamowitej zdolności tworzenia z rzeczywistości poezji.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam gorąco - już lipcowo,
Julita
Droga Julito, jakie ciepłe słowa, dziękuję. Nie wiem, czy tworzę poezję z rzeczywistości, nie wiem. Może to po prostu mój wewnętrzny mechanizm obronny? Że ze wszystkiego, co mnie spotyka tkam jakąś narrację? Tak już mam, to nie moja zasługa. Ale przyznasz, że story niebywałe w sumie. A może zupełnie bywałe, tylko ja sobie nie wiadomo co wyobrażam?
UsuńCałus lipcowy, a jakże!
Kaś