piątek, 17 marca 2023

Nowa wiosna

 

Minęła dekada, odkąd na żywo po raz pierwszy zobaczyłam Afgańską Siostrę. Nie bardzo mamy kiedy poświętować, bo Asia dużo pracuje. Ja niezmiennie też, ale wreszcie jestem przekonana do tego, co robię.

Uważaj, o czym marzysz – mówili. Nie wiem, czy uważałam. Bo miałam wielkie marzenia o pracy w szpitalu jako lekarz. Tyle że co prawda studiuję trzeci w życiu kierunek, ale tym razem to nie medycyna.

Od początku marca pracuję w szpitalu w Konstancinie w poradni zdrowia psychicznego dla dzieci i młodzieży jako psychoterapeutka. Samej było mi trudno uwierzyć w to, że na trzecim roku studiów dostałam w tym zawodzie pracę na etacie.

Po licznych perturbacjach, egzaminach w szkole, warsztatach uzupełniających i mnogich terapiach własnych – oto jestem.

Mam przestronny, jasny, słoneczny, ciepły i całkowicie pusty gabinet. Sąsiaduje z izolatką oddziału dla dzieci i młodzieży. Dlatego czasem słyszę, jak trudne jest młodzieńcze chorowanie. Kiedy lękowcy w gabinecie słyszą krzyki i płacz, ich lęki eskalują, a ja z prędkością błyskawicy szukam innego gabinetu.

Tyle się zdarzyło, że nie wiem, od czego zacząć. Nie byłam w stanie pisać. Ani słowa, nic. Zapamiętałam jednak, że pisanie pozwalało mi porządkować myśli i stanowiło coś w rodzaju autoterapii. Robię więc kolejne podejście do próby porządkowania myśli.


W tym tygodniu Kostek obchodzi siódme urodziny. Najprawdopodobniej w tym tygodniu urodzi się również jego brat – Kajetan. Wszyscy siedzą jak na szpilkach, chyba tylko tata najlepiej wszystko znosi – albo, jak na Marcina przystało, najlepiej się ze swoim napięciem kryje.

Konstanty tworzy nowe słowa i określenia, jak to, że „spojler doszybsza”. Nie wiem, dlaczego pozornie genialne mózgi osób dorosłych nie tworzą takich pięknych słów i skojarzeń. Konstanty kocha czekoladę, Nutellę, klocki Lego i wspólne czytanie. To ostatnie najbardziej mnie cieszy, rzecz jasna, bo Kostek już dawno się zorientował, że kompanii do zabaw w gwiezdne wojny ze mną nie będzie. Ucdzymy się razem obsługi analogowego zegarka i to też jest fajne, bo sprawdza się odwieczna zasada: jeśli nie umiesz czegoś wytłumaczyć dziecku, to znaczy, że sam tego nie rozumiesz. Najważniejszym dla mnie momentem, który nakarmił moje niedoszłe matczyne ego było to, że Kostek zapamiętał, że godzina ma sześćdziesiąt minut. „Ile minut w godzinie, a godzin w wiecznoooości” – śpiewała onegdaj Babcia, najgłośniej ze wszystkich w kościele.


Babci nie ma już ze mną tak długo. To już pięć lat, Babuniu. A ja wciąż czuję Twoją obecność. Wciąż tęsknię za Twoim drożdżowym ciastem. Przed wyjściem z domu do pracy słyszę Twój głos: jadłaś śniadanie? Czapkę masz? Noszę się ciepło, Babuniu, chociaż niezmiennie mi samotnie. Widać to już część mnie i tak pozostanie. Za to coraz sprawniej buduję relacje. Co nie znaczy, że doskonale, nie.


Od maja ubiegłego roku nie mam kontaktu z mamą. Miała wczoraj urodziny. Nie chce mnie znać. Początkowa cisza z jej strony rwała mi wnętrzności na mięsne serpentyny, które wiły mi się wokół nóg i odurzały rozkładem pochodzącym z międlo0nych w głowie ruminacji. Jej nieobecność w moim życiu objawia się coraz mniej intensywną obecnością. Zdarzają mi się już całe godziny, w których nie zastanawiam się, co robi, czy niczego jej nie brakuje, czy jej nic nie boli. Bogna orzekła: „być może pani mama znalazła jedyny możliwy powód, żeby panią przed sobą ochronić”. Dawna Kasia oblałaby to zdanie morzem wzruszenia i goryczy. Coraz więcej dorosłej Kasi we mnie wzrusza ramionami na to dictum i stwierdza, że moja mama nie ma w żadnym wypadku dostępu do takiego sposobu myślenia. Nigdy nie była mi mamą, dlaczego miałaby się troszczyć o moje dobro – wszak odkąd pamiętam na pierwszym miejscu stawiała tylko swoje.


Niedźwiedź spodziewa się dziecka, ale zarówno jego związek, jak i ciąża jego dziewczyny są powikłane. W tej sytuacji oczywiście najbardziej żal mi dziecka, bo wiadomo, że dorośli jakoś sobie zawsze poradzą.


Pio kupił sobie samochód w kolorze ciemniej czekolady i był to taki zwrot w jego życiu, że nagle znalazł sobie w nim dziewczynę. Twierdzi, że może i rocznikowo ma 40 lat, ale czuje się jak szesnastolatek i dobrze mu w nimbie szalejących neuroprzekaźników. Chichocze i pozostaje zupełnie poza kontaktem, co mnie w sumie bawi, cieszy i wzrusza. Ale rozumiem, co miał na myśli Yalom: „nie lubię terapii zakochanych pacjentów. Są nie do zniesienia.”. Piszę to z uśmiechem i wielką miłością, bo Pio kocham stale i niezmiennie, ale, kamaaan, dowodem n jego niepoczytalność w wyniku zakochania jest to, że twierdzi, że jego stabilność zawodowa i fakt zakochania to moja zasługa. Widzieliśmy się ostatnio bodaj wtedy, kiedy byłam jeszcze na Sparcie. Niech się smaruje tym cudnym stanem, zakładam, że to właśnie dzięki niemu właśnie do Polski wkracza wiosna.


Wieczory spędzam w gabinecie albo nad lekturą podręczników klinicznych o zaburzeniach osobowości i młodzieńczych lękach przed życiem. Dlaczego ja się tej młodzieży nie dziwię? Czemu mnie to nie dziwi, co? Może dlatego, że tak kiepski świat zafundowaliśmy sobie nawzajem? Dlatego wobec buntu nastolatków pozostaję głęboko pokorna.


Konstanciński szpital mieści się w środku lasu, a zdarza się, że odległości między wizytami kolejnych pacjentów są spore. Dlatego staram się ruszać jak najczęściej i jak najwięcej – wychodzę do lasu, gapię się na wiewiórki, wchodzę w coraz gęstsze poszycie. Oddycham pomiędzy sesjami, zbieram siły do wspierania w pchaniu wózka ze smutkiem adolescenta.


Ta uporczywa nieobecność w rzeczywistości była jednak czasem niezbędnym do jakiegoś wewnętrznego usprawnienia. Chodzę już pewniej, bólu czuję tyle, co można znieść. Choć bywają dni słabe i cieleśnie nazbyt obecne.


Bardzo tęsknię za pisaniem, ale ścieżka neuronalna w moim mózgu wyżłobiona przez wychowanie w rodzinie głęboko dysfunkcyjnej cały czas zastawia na mnie pułapki. Mierzę się więc z przekonaniem, że piszę niewystarczająco mądrze, niewystarczająco dobrze, że nie mam nic do powiedzenia. Czasami tej fali lęku udaje się mi podciąć nogi. A potem sięgam po którąś ze współczesnych książek z blurbem zawierającym słowo „arcydzieło” i nagle okazuje się, że może nie jest ze mną wcale tak źle. Bo przecież ja nigdy nie chciałam stworzyć arcydzieła. Chciałam pisać tak, żeby inni choć przez chwilę stali się mniej samotni.


Marcowe słońce grzeje moje plecy. Dzisiaj w lesie widziałam, że wiewórka wspięła się niemal na sam szczyt sosny. Na drugie śniadanie zmiksowałam mrożone jagody ze skyrem i przypomniała mi się Babcia – jak roześmiana zbierała jagody, a potem w kuchni polewała je śmietaną i posypywała cukrem. Pacjenci z oddziału rehabilitacji już mnie rozpoznają z daleka. Odpowiadamy sobie „dzień dobry” i razem sarkamy na jakość posiłków w szpitalnej stołówce.

Mimo wszystkiego, co mam za sobą, codziennie wstaję i jakimś cudem daję radę.

To prawda, że jesteśmy stworzeni do robienia rzeczy trudnych.





niedziela, 1 sierpnia 2021

Sztuka kontaktu

 Bez wątpienia Szkoła Psychoterapii Gestalt to najpiękniejsze, co sama sobie dałam w prezencie.
Wprost z trzydniowego zjazdu, solidnie zmęczona, nasycona mnogością doznań i mniejszych bądź większych objawień zasiadam do komputera, ledwo widząc ekran.

Dotyk. Zmysł ostatecznie decydujący o tym, że jesteśmy ludźmi. Bo tylko my tak głęboko i wszechstronnie dotyk interpretujemy. To on dosłownie gwarantuje nasze przeżycie. To on potwierdza nasze trwanie w rzeczywistości.

Chodzimy po sali z wyciągniętymi przed siebie rękami. Mamy chwycić jakieś ręce i sprawdzić, czy one dla nas odpowiednie, czy chcemy z nimi zostać. I zmierzyć się z nagła potrzebą oddalenia. Porzucenia tych rąk. Albo zostać z poczuciem utraty. Że jakieś ręce nas nie chcą, że nasze są im dalekie. Krążę po sali, a wokół mnie tłoczą się ludzie. Wszyscy chcą mnie chwycić za ręce. Wymykam się im. Uciekam od dotyku brutalnego i łapczywego, powierzchownego i niebadającego moich granic. Nie ufam dotykowi Sebastiana. Edwarda rozpoznaję po obrączce. Uciekam od jego rąk, choć próbują mnie zatrzymać. Trafiam na dłonie Marleny, zimne i nerwowe. Czuję falę zmęczenia i uciekam w kąt sali. Opieram ręce na udach, na chwilę sycę się dotykiem lnianej faktury. Tak bardzo to znam. Spodnie oddają fałszywe, moje własne ciepło. Czuję zapach kurzu, ciężar wszystkich nieudanych niedziel. Tu, w kącie mi dobrze, bo to znam. Wyciągam jedną rękę i opieram ją na zimnej ścianie. Słyszę, jak szemrzą inne dotyki, dalekie, choć na wyciągnięcie. Mam zamknięte oczy, ale czuję, że za moimi plecami staje prowadzący Sebastian. Musi stać bardzo blisko, bo przez cienką koszulę czuję ciepło jego oddechu. Powietrzem się do mnie uśmiecha. Czuję, że mnie popycha w stronę grupy. Chcę się do niego odwrócić i z nim zostać. Tak bardzo przypomina mi Pio. Jest tylko o dwa lata ode mnie starszy, a już tak długo prowadzi terapię i tyle potrafi. Trzyma mnie na sztywnym holu. Nie pozwala na skracanie dystansu, choć jego zachęcający uśmiech mówi coś zupełnie przeciwnego.

Z niesłychaną odwagą, którą coraz częściej w sobie rozpoznaję, ruszam w stronę grupy. Trafiam na chaotyczną plątaninę rąk wzajemnie się szukających i badających. Ustawiam się bez pudła pomiędzy  miękką, pewną kobiecą dłonią a wcześniej przeze mnie opuszczoną dłonią Edwarda. Już nie uciekam. Jestem na miejscu. Stoję między mamą a tatą. Tu jest moje miejsce. Wiem, że to dłoń Izy.
Skąd? Nie wiem. Czuję. Oddech mi się wyrównuję, nie czuję w sobie galopu. W pewnym momencie pochylam głowę i dotykam policzkiem wierzchu dłoni Izy. Palcem jednej dłoni Iza dotyka Edwarda. Tylko tak moim rodzice mogli się spotkać. W obcym dotyku, w szkolnej projekcji, która jednakowoż z fałszem nic wspólnego nie ma. 

W kolejnym ćwiczeniu siedzę sama z Edwardem w małym pokoju. mamy bez pomocy słów znaleźć do siebie drogę. Moim zadaniem jest położyć jego rękę na moim sercu, on ma zrobić z moją to samo. Czuję, jak waha się, zanim położy rękę na mojej klatce piersiowej. Czuję jego wstyd, zażenowanie, próbę wyczucia granic. Kiedy czuję jego rękę na moim sercu, nagle załzawiam. Wszystko mi się przypomina. Lubię go i cenię każde jego zdanie. Ale wiem, że nie jest tym, który może skleić moje połamane serce.
Nie czytam z niego za wiele oprócz prób przełamania oporu. Mam ochotę złapać go za płatek ucha i się z nim pobawić. Ostatecznie dotykam jego policzka i trochę mnie to przeraża, że przymyka oczy.
Na grupie zwierza się, że najbardziej walczył z, jak to określił, napięciem seksualnym. Że od teraz inaczej będzie na mnie patrzył. Już nie będę tylko jego koleżanką ze szkoły.
We mnie tylko tynk i duszące powietrze. Nie umiałabym już zaufać mężczyźnie. W każdym razie teraz nie umiem. 

Kiedy prowadzący Sebastian tłumaczy, na czym polega wchodzenie w kontakt, grupa nie rozumie mechanizmu unikania kontaktu i kreatywnego jego zadzierzgnięcia. Sebastian na środku sali brnie i się wije, próbuje tłumaczyć. Wiercą się we mnie słowa, wpadam w tryb redaktor. Marszczę czoło i przypominam sobie, że po niemiecku etap wchodzenia w kontakt nazywa się "anpassen", co można przetłumaczyć jako "dopasowanie", "wpasowanie". Kolejny etap widzę jako dostosowanie. Czyli potrzebna jest drzazga, zahaczka, wypustka, którą zaczepiamy się o drugiego człowieka. Robimy to mniej albo bardziej kulawo. Dopiero potem rzemieślnik w nas zamienia się w artystę, bo formuje drewno, formuje figurę, usprawnia komunikację, urealnia się w relacji. Tłumaczę wszystko z detalami, czuję, jak czerwienieją mi policzki, jak słowa do mnie lgną, jak zapalają się kolejne lampki ledowego łańcucha, jak proces rozumiem ja, a w ślad za mną zaczyna pojmować cała grupa.
Podchodzi do mnie prowadzący. Blisko, może odrobinę za blisko, bo serce wali mi jak oszalałe. Pochyla się i wyciąga w moim kierunku przedramię, eksponując gęsią skórkę.
Czuję zapach jego skóry, mam ochotę jej dotknąć, ale całą grupa na mnie patrzy. Sebastian mówi do mnie:
- To, co powiedziałaś, bardzo mnie ubogaciło. Zobacz, całe moje ciało odpowiada na Twoje słowa. Kiedy mówisz, czuję się, jakby ktoś mi czytał książkę. Każde twoje słowo coś we mnie porusza.
Grupa kiwa głowami, potakuje, Marta mówi, że jestem jak ucieleśnienie języka. Ostatniego dnia Szkoły Kasia, szefowa HR wielkiej międzynarodowej korporacji, plecie mi bransoletkę z turmalinów. Na koniec mnie przytula i mówi: Kasiu, jesteś tak rzadko spotykaną perłą.
Robię wszystko, żeby nic we mnie nie rozpłakało się w głos. 

Bo jest nad czym płakać. Od 19 lipca orałam na pani Iwony jak szalona. Oczywiście, przecież na początku się wdrażam, nic nie wiem, potrzebuję czasu. No i wiadomo, że wszystko będzie chaotyczne, wszystkiego będzie nadmiar, naraz. Pierwszego dnia pracy, podczas produkcji, na moich oczach moja szefowa podpisuje umowy z ekspertami. Ja umowy nie dostaję, choć kodeks pracy mówi wyraźnie: umowę należy sporządzić z pracownikiem przed przystąpieniem do pracy.
Prosiłam kilka razy, byłam odsyłana do wirtualnej asystentki. Ta odsyłała mnie do szefowej.
W ubiegłą niedzielę wieczorem przed 20 dostałam propozycję, żeby przyjechać do szefowej do domu i podpisać umowę. Odmówiłam, kaman, jest niedziela. Obiecała poniedziałek albo wtorek elektronicznie. W środę wyleciała na Majorkę.
W miniony piątek o 10 miałyśmy mieć zooma, na którym miałam prezentować strategię komunikacji na przyszły rok. Przygotowywałam codziennie, po nocy, bo w dzień bieżączki nadmiar. Jako że umowy cały czas nie mam, a w poniedziałek wygasa stosunek pracy z poprzednim pracodawcą, tracę niniejszym prawo do ubezpieczenia zdrowotnego. Oznacza to, że Sparta nie wyda mi leku. Wejdę w rzut. Reszta scenariusza do przewidzenia.

W czwartek przed 15 dostaję od szefowej sms o treści: "Kasiu, właśnie sobie uprzytomniłam, że przed wyjazdem nie podpisałam Twojej umowy. Po prostu zapomniałam w ferworze przygotowań. Mam nadzieję, że się martwisz tym, bo zupełnie nie powinnaś! Wszystkie nasze uzgodnienia są ważne i obowiązujące. Pozdrawiam Cię serdecznie z Majorki <trzy palemki>"
Tak, zgadza się: "mam nadzieję, że martwisz się tym". Uczepiam się czeskiego błędu. Życzę jej dobrego odpoczynku. Jeszcze nie wiem, że wewnętrznie podejmuję decyzję.

W piątek o 10 na zoomie stawiają się obie menedżerki. ma być jeszcze nowa osoba w zespole, od digitalu i lejków sprzedażowych. Szefowa nie łączy się z nami. Nowa dziewczyna wyraża WhatsAppem niezadowolenie, że jak to tak.
Ja, spotniała ze stresu, bez śniadania, prezentuję pieczołowicie przygotowywaną strategię. Menedżerki chwalą, że znakomita, spójna, przemyślana, nieoczywista. "No ale i tak jeszcze raz będziesz musiała ją zaprezentować, bo Iwony nie ma."
Po czym jedna menedżerka wybywa do Mediolanu, druga do końca sierpnia w Hiszpanii, a moja szefowa do końca tygodnia na Majorce. Przy czym ja bez ubezpieczenia i jako jedyna z zespołu pracuję.
Po godzinie szefowa wysyła nam wiadomość przez WhatsApp: "poszłam na spacer i nie wzięłam telefonu. Zapomniałam." Jej wstyd mają obrazować trzy graficzne małpki, zakrywające ze wstydu oczy.
W kolejnych wiadomościach wysyła nam wszystkim palemki i pozdrowienia z Majorki.

Jutro zawsze mogę napisać, że zapomniałam stawić się do pracy. Przecież nie powinnam się martwić.

Bycie rzadką perłą od czucia języka stoi w bolesnej sprzeczności z poczuciem bycia szmatą do wycierania korporacyjnych butów.

Sułtanka haeru, specjalistka od anektowania ludzkich dusz. Znów ktoś, czyje życie mam polerować z powodów wizerunkowych za symboliczne pieniądze w porównaniu z ilością obowiązków. Jedyny zapis o przysługujących mi prawach w umowie o pracę, brzmi: "pracownik ma prawo do nadliczbowej pracy tylko  w przypadku wyraźnego nakazu pracodawcy".

Tyle razy już mówiłam, że mam dość. Myślałam, że ten czynny przystanek pekaesu jednak bliżej.
Polski rynek pracy jawi mi się znów jak balia z wielką cuchnącą gnojówką.

poniedziałek, 26 lipca 2021

W pędzie

 Wniosek jeden: łatwo nie będzie.
Tak, wiem, zrymowałam.

Umiem zapieprzać, nie pamiętam, czasów, kiedy było inaczej (oprócz tych, w których leżałam w szpitalu). No ale tu jest grubo. Albo będą z tego duże pieniądze i umiejętności, albo wypalenie. Zobaczymy.

W każdym razie wykończona jak koń po westernie w piątek stwierdziłam o 16, że nic nie jadłam od śniadania i że jak tak dalej pójdzie, to Eugenia za chwilę z Zanzibaru wróci. Na mojej ulubionej grupie do wymian wszelakich Paserka Saska Kępa znalazłam informację, że na mojej ulicy otworzyła się nowa knajpa. Wcześniej był tam niejaki Pan Bao, teraz jest Son 36, co mówi tyle, co nic, ale za to podtytuł z wściekłego bannera mówi: Kuchnia wietnamska i tajska. Zapachniało Indiami, mówię: idę, należy mi się. Bo na Paserce powiedzieli, że dobre, tanie i brzuch nie boli. Jestem w targecie z naciskiem na tanie. 

Menu potężne, w knajpie pusto, bo novum. Wybieram krewetki, bo tygrysie oraz kto by tam się paprał w domu z tempurą, wiadomo, że nigdy dobrze nie wyjdzie. Podchodzę do kontuaru, za którym Tajka metr czterdzieści uśmiecha się do mnie sympatycznie i recytuję: poproszę krewetki w wersji chrupiącej.
W menu stoi jak byk "kerewetki", ale nie bądźmy nazbyt szczegółowi. I wtedy usłyszałam, co powiedziałam i wyobraziłam sobie, że dla Tajki musi to brzmieć jak charczenie przedśmiertne. Więc panienka drżącą rączką podaje mi menu, a ja się orientuję, że mam jej palcem pokazać. Pokazuję, a ona po literce wklepuj na kasę dokładną nazwę dania. Ja na palcach w tym czasie pokazuję, że chcę na wynos i drobię wskazującym i środkowym po przedramieniu. 
Pani kiwa intensywnie głową na znak, że zrozumiała, dolicza mi opakowanie, bo planety już nic nie uratuje i obie wyglądamy na kontente, dopóki Tajka nie zwraca się do mnie:

- Kataaaatykotuka!

Zdębiałam i mówię, że nie dosłyszałam i czy pani może powtórzyć. 
Więc dziewczę powtarza i efekt jest taki sam: ni w ząb nie rozumiem, ale jej akcent brzmi, jakby za chwil miała mnie pociąć samurajską maczetą.
Rozglądam się bezradnie po knajpie, zupełnie pustej, znikąd pomocy. A co, jeśli ona właśnie dobiera sosy i da mi taki, który wypala mózg i okrężnicę? A co jeśli to groźba karalna i powinnam zawiadomić prokuraturę? A może pani poczuła się urażona, że pokazałam na palcach i odebrała to jako dyskryminację rasową albo bógwieco?
W tym czasie, kiedy mnożę możliwości i porzucam nadzieję na zrozumienie dziewczyny (i posiłek), ta podskakuje w miejscu jak parowar i wyrzuca z siebie raz za razem:

- Kataaaatykutuka! Kataaatykotuka!

Rozkładam bezradnie ręce i już mam odchodzić głodna, kiedy zza węgła wychyla się głowa kuchcika, który znudzonym głosem mówi:
- Kartą, czy gotówką?

Zachwycona, że nie zdechnę z głodu, wychodzę na zewnątrz. Dosłownie za chwilę Tajka przynosi mi posiłek, kłania się 62 razy i mówi:
- Diakuju. Dobranoc.

W glorii chwały o godzinie 16 w piątek udaje się do domu celem konsumpcji i spoczynku. 

Menedżerkę miałam onegdaj na wizytówkach i nic to dla mnie nie znaczyło. Teraz w sumie tez nie znaczy oprócz tego, że zapieprzam jak dziki koń. No ale pod tym względem nigdy nie odstawałam od tzw. normalsów. Na szczęście jeszcze umiem w sobie uratować okruszki języka.

poniedziałek, 19 lipca 2021

Pierwsze i nowe

 Słowo "kiedyś" jest spoza czasu. Porusza pamięć i głaszcze nadzieję. Łączy przeszłość i przyszłość, wznosi się ponad "teraz", a przy tym je rozsadza.

kiedy wymawiam słowo Przyszłość,
pierwsza sylaba odchodzi już do przeszłości

Tak też jest z kiedyś.

Jeszcze dwa tygodnie temu o tej porze czyniłabym rozpaczliwe starania, żeby odwlec rozwój poniedziałku.
Kiedyś byłabym smutna, rozczarowana, strwożona.
Dziś jestem podekscytowana. Zalękniona też, a jakże. Po latach udręki i upokorzeń wszystko, co nowe, budzi obawy.

Zaczynam pierwszy dzień w nowej pracy.

Niech to będzie naprawdę rozdanie z nowej talii.

sobota, 17 lipca 2021

Keramzyt i kanikuła

W poszukiwaniu keramzytu, który u mnie słowem i zjawiskiem w życiu nowym, peregrynuję od Auchan do Biedronki. Kwiaty doniczkowe, dotąd kojarzące mi się z obozem koncentracyjnym, oswajam od razu w ilości pięciu sztuk. Puszczam im Bacha i przecieram listki wilgotnym wacikiem. Psikam odstaną wodą z atomizera. Mówię do nich czule. Nie zawsze się udaje. Skrzydłokwiatowi już cztery liście zżółkły, fikus też często liście gubi i zażółca. Za to kawa ma się świetnie. Aloes nie ma mi widać nic do zażółcenia. Palma koralowa zdaje się żyć w innym świecie. No ale keramzytu nie ma na osiedlu, a kwiaciarnie zamknięte, bo kanikuła. Na rynku mówi się zresztą o in-outach, szczególnie w kontekście dyskontów, które nie wszystko mogą pomieścić - nie dziwota, Kasiu, czas ogrodników to kwiecień i maj, więc w Biedrach i przydatkach keramzytu brak. W Auchan oglądałam za to małą butelkę bezalkoholowego prosecco i zatęskniłam za uczuciem lodowatych bąbelków na języku. Ale - myślę sobie - co będę pić sama, już dosyć tego oblewania nowej pracy, a i tak nie jestem się w stanie w pełni ucieszyć, bo wstręt do wszelkich odmian kapitalizmu pleni się we mnie jak gęste i nadwrażliwe korzenie skrzydłokwiatu.

 
Wracam więc z tarczą i zastanawiam się, czy szabrować kamyki na osiedlu, czy sprawdzić koszty keramzytu na Allegro. Przecinam osiedle durch na szagę, mijam moloch z 1968 roku, łypiąc na rozochocone kawki pod drugim, nowszym blokiem, w którym podobno swego czasu zamieszkiwała Magdalena Różczka. 

Widzę zjawisko podwójne w ciałach maleńkich suczek nieco mniejszych od Kropki. Ale Kropcia też taka była, wyskakiwała, piszczała, każda sekunda pobytu przed sklepem była dla niej dramatem na skalę rozstąpienia się ziemi. A sunie dwie śliczne. Jedna blondynka, z doświadczeniem jakimś życiowym, druga to jeszcze dzieciak - niby cztery lata, ale przecież i Kropicha ma wjazdy charakterystyczne dla szczeniąt, choć już nie widzi, a demencja sprawia, że nieraz okrąża stół cztery razy, a wtedy biorę ją na ręce i mówię: "już nie musisz, Kropeczko". Kładę ją na fotelu, bo już wskoczyć nie może, zakręca się wtedy jeszcze dwa ray wokół siebie i zasypia, chrapiąc.

Na dwóch długich smyczach próbuje je utrzymać wysoka i szczupła dziewczyna, której pod pistacjowym kostiumem delikatnie zaznacza się ciążowy brzuszek. Dalej tam walę na kolana i głaszczę pieski. Jedna wabi się Tina, druga  nie pomnę. Dziewczyna mówi, że sunie czekają na swoją panią. Jedna z emocji staje na tylnych łapach i głośno wyraża tęsknotę, napinając obrożę na szyi. Druga, młodsza, kręci mi się wokół nóg slalomem, a w pewnym momencie wyskakuje i daje mi słodkiego całusa prosto w usta, niegroźnie pokazując przy tym zęby.

Aż tu nagle objawienie - ich pani wychodzi z klatki. Sunie piszczą, jazgoczą jedna przez drugą. Razem z ciężarną pistacją podnosimy się z kucków i z sycimy oczy widokiem rozentuzjazmowanych psów. Mówię do Pistacjowej: "nie zasługujemy na psy. Jesteśmy takim chorym gatunkiem".
Właścicielka piesków ma na sobie koronkową braletkę w kolorze bakłażana ze śmietaną, obficie eksponującą dekolt, a na ramiona ma zarzuconą zieloną koszulę. Krótkie spodenki, adidasy i okulary w kształcie różowych serc z kryształkami wskazują powinowactwo z Eltonem Johnem.

Na dźwięk słów o zasługiwaniu na psy zsuwa okulary na czubek nosa i mówi:
- Do czego to dochodzi? Te psy miały mi służyć do podrywu pięknych i mądrych kobiet, a tu się okazuje, że poprosiłam kogoś randomowego do przytrzymania tych szakali i nagle się okazuje, że się spóźniam.
Poprawia w tym czasie długie brązowe włosy z pobłyskami miedzi, a dalej wyrzuca z siebie jak z karabinu:
- You know, I'm gay, więc if you wanna call me.. jakaś randka, czy coś - przykłada do żuchwy kciuk i najmniejszy palec.
Uśmiecham się i idziemy razem przez osiedle. Ma na imię Ania. Potok słów trudno przerwać:
- Ja cię strasznie przepraszam, jestem jeszcze narąbana, bo w nocy wróciłam z roboty, a jestem striptizerką, może to jest too much, co ci mówię, ale jak jestem nastukana, to zawsze wszystko się sprawdza i mam wrażenie, że jesteś szalenie mądrą i fascynującą kobietą. Nie bierz tego do siebie, co ja gadam, właśnie idę po prosecco, ale może kiedyś chciałabyś się umówić na randkę? Możemy tu gdzieś niedaleko, a tak w ogóle ja świetnie gotuję, a wiesz, jak to jest samemu dla siebie: bez sensu i się człowiek nie stara, a tobie mięso nie przeszkadza? no weź, ja bez mięsa nie mogę, ale dla Ciebie to ja coś wege zrobię. Możemy się też napić, jeśli pijesz, a jak nie, to też skołuję jakieś bezalko albo coś. A oba psy to ja mam z odzysku, bo jeden to od znajomych i w ogóle jej poprzedni właściciel nie miał z nią co zrobić, ale powiedział, że lubi piwo, je czekoladę i uznałam, że to jest ten moment, który mi życie uratuje, bo ja byłam po ciężkim rozstaniu z takim kolesiem, w którym się szaleńczo zakochałam, no ale jemu się trochę za późno przypomniało, że ma żonę, ju noł. No i jak miałam taki moment w życiu, że nie wiedziałam, czy na Świętokrzyski, czy na Poniatowskiego, to uznałam, że to jest ten moment, że przetrwam, bo tę blondynę przygarnę. No ale że ja wychodzę na całe noce to mi się żal jej zrobiło i z Palucha wzięłam tę drugą, żeby miały raźniej i ona jest sztos. Tak w ogóle to im założyłam Ista, nie wchodzę im w wiadomości, ale one odpisują, chociaż nie mają kciuków, ale zdjątka i komcie one zawsze. No to poszłabyś ze mną na randkę? O faken, wiem, co to znaczy ciężkie rozstanie, rozumiem, to jest chujnia zajebista - ale w terapii jesteś? No, to dobrze, to wrócisz do siebie, najważniejsze, żeby już świat wyraźnie widzieć, a nie że się zawalił, bo ja poszłam za późno i normalnie przejebałam sobie kilkanaście miesięcy. A nie, ja nie mówię, że teraz, natychmiast, ale wiesz, jak ochłoniesz, to czemu nie, no wiadomo, czasu potrzeba. No co ty gadasz, nowa praca? Ale jak to? To chyba byłaś w żłobku, jak zaczęłaś pracę, jeśli zawód po 15 latach rzuciłaś?!

Zatrzymuje się i skanuje mnie od góry do dołu. Uśmiecham się, bo rozczula mnie jej ekspansywna bezpośredniość, jej rozmach, rozgadanie. Znów opuszcza okulary:
- No to ty jesteś jakiś fenomen, bo nawet dwudziestu bym ci nie dała - i ciało masz takie jędrne, piękna jesteś, skóra jak z reklamy, skąd ty się wzięłaś, i dlaczego, do chuja, ja cię nie poznałam wcześniej, może bym nie dopuściła, żeby ci ktoś serce złamał, ja pierdolę, co za czasy. A pokażesz zdjęcia swojego psa? Jeśli to było too much, to ja cię przepraszam, gadam jak nakręcona po tej nocy, jeszcze makijażu nie zmyłam, zobacz - zdejmuje okulary, a ja widzę roztarty czarny eyeliner i resztki mocno brokatowego cienia, który zarzuciła na powieki. Mienią się te oczy opiłkami miedzi w słońcu lipcowej kanikuły, na środku osiedla, po którym rano biegają wrony, a wieczorem jerzyki krzyczą nad nim jak nad miastem, co umiera.
Na policzkach widzę niestarannie zakryte blizny po trądziki, ale nie oceniam, bo sama takowy zaliczyłam w dwudziestej ósmej wiośnie życia. Opowiada mi jeszcze, wyrzucając z siebie słowa jak z katapulty, że konto psie na Instagramie nazywa się Woow Woof Crew i pomiędzy tymi słowami robi znaczące przerwy, żebym lepiej zapamiętała. Odbiera telefon od koleżanki i podkreśla, że zmierza po prosecco, mówi ze swadą, a jednocześnie sunie slangiem mi niedostępnym, a moje ucho rozpaczliwie próbuje wyłowić z tego potoku jakiś idiolekt, jakąś główną zasadę rządzącą konstrukcją, rada bym była ją zredagować, wyjustować, scalić, opisać, dodać jej okładkę, wdzięczność okazać, że ona taka, neonowa, w tej swojej intensywności, z dekoltem takim odważnym, z jasną skórą przy obojczykach, z okularami prosto z londyńskiego Soho, a nie konserwatywnej Brazylijskiej, gdzie nadmiar sklepów alkoholowych, nacjonalistyczne zawołania i sąsiad antysemita. Że takie światło ze sobą niesie, co z tego, że nietrzeźwe, że w tym upale przyćmiewa nawet zapach olejku eterycznego o zapachu trawy cytrynowej, którym posmarowałam się przed wyjściem z domu, żeby dosłownie za chwilę zalać się potem od gorąca rozgrzanej betonozy. Że jest uosobieniem tęczy, która bezmiary objąwszy, rozkwita.

- No ale wiesz, jak byś chciała, to naprawdę to jest znak, że mamy do siebie tak niedaleko, że ja nawet chyba ze dwie minuty do ciebie nie idę, a na bani to będę niecałą minutę szła. O, czekaj, potrzymaj mi Tinę, bo tu chyba kupsko będzie, a nie, sorry, przestała; ołemżi, jakie ty masz ręce delikatne, jak mnie dotknęłaś, to aż taki prąd poczułam, jezu, błagam, daj mi swój numer telefonu, ja czuję, że ty jesteś nie z tej ziemi. Ok, ok, too much, rozumiem, przepraszam cię strasznie, no dobra, może i jesteś dorosła i umiesz o siebie zadbać, ale jak ty się uśmiechasz, normalnie jak z Luwru kurwa ja pierdolę, no nie mogę, nie będę spać przez to, ale chuj, dzisiaj i tak nie śpię, bo do roboty idę, zobacz, ta praca mnie niszczy - ponownie zsuwa okulary. Ale weź, błagam, odezwij się, może choć czasem na jakieś piwo wyskoczymy, co? Dobra, musisz iść, ja wiem, nie każdy tak żyje pojebanie jak ja. Dziewczyny, proszę się ładnie pożegnać.

Pieski grzecznie podbiegają mi do kostek i po łydce wspinają się do góry. Całuję rozgrzane pyszczki, głaszczę aksamitne karki, chwytam za zwinną łapkę. Wyciągam ramię w kierunku wybuchowej Ani, bo mnie nachodzi taka fala czułości do jej osobności niezwykłej, do jej koncentracji i kondensacji życia, na przekór wszystkim obostrzeniom, na przekór zbliżającemu się zamachowi stanu, furda tam faszystowskie metody, bolszewickie decyzje, wzory rodem z Reichu, podeptana demokracja. Zsuwam okulary przeciwsłoneczne, żeby i ona mogła zobaczyć moje oczy i żeby w ten sposób okazać jej szacunek.

Ania osuwa się na kolana przede mną na parkingu przez moim blokiem na ulicy Brazylijskiej:
- Boże, jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką widziałam na żywo. Jestem pewna, że kąpiesz się w morzu bezbrzeżnej miłości.

Żegnam się z Anią i wjeżdżam na swoje piąte piętro.

Tuż za drzwiami osuwam się na podłogę i zanoszę się potężnym, długim i bolesnym płaczem.  



czwartek, 1 lipca 2021

Heliopolis

24 czerwca o 10 odbyłam rozmowę kwalifikacyjną, którą przeszłam pomyślnie i dostałam do wykonania zadanie rekrutacyjne. Rozmawiały ze mną Ula i Agnieszka - dwie dziewczyny, z którymi miałabym pracować w zespole. Bardzo mądre posunięcie HR-owe. Najpierw zespół sprawdza, czy aura nowego pacjenta jest znośna. Szefowa na razie daleko. Dostaję deadline na zadanie rekrutacyjne na poniedziałek. Jednocześnie zostaję umówiona na kolejną rozmowę w poniedziałek o 16 - z samą szefową.

Nad zadaniem rekrutacyjnym siedzę przez większość weekendu, a konkretnie niedzieli. W międzyczasie tworzę sobie narrację o tym, jak bardzo się do tego nie nadaję, co ja w ogóle robię i pewnie umrę w tej zasranej firmie, w upokorzeniu, z chujową umową, nieustannie traktowana palnikiem acetylenowym przemocy. 

W poniedziałek 28 czerwca po 7 rano wysyłam zadanie rekrutacyjne. Nie wiem, jakie są jego rezultaty. 

O 16 odbywam rozmowę kwalifikacyjną, z którą raczej nie wiążę żadnych nadziei. Umarła już we mnie. Raczej traktuję ją wizerunkowo. Do pracy u tej pani poleciła mnie Edyta, która uczyła mnie chodzić. Zgłaszam się, żeby jej nie narobić siary.
Pani, która ze mną rozmawia ma na imię Iwona. Zaczyna całą rozmowę od zachwytu. Mówi, że zespół mówi o mnie w samych superlatywach. I że zadanie rekrutacyjne poszło mi świetnie, właśnie kogoś takiego szukali. Nie wierzę własnym uszom. Nie wierzę własnym oczom, bo zdaje mi się, że kafelek Zooma jest moją halucynacją. Pani Iwona daje mi bardzo jasne warunki zatrudnienia - umowa o pracę. Chce, żebym przyszła do pracy w dowolnie wybranym przez siebie czasie, ale nie później niż w sierpniu. Po czym pisze mi mejl, w który ledwo mogę uwierzyć. Po miesiącach skrajnie złych doświadczeń z szefem półanalfabetą czytam: 

Pani Kasiu,

Bardzo dziękuję za nasze dzisiejsze spotkanie. Z ogromną przyjemnością chciałabym złożyć Pani ofertę pracy na stanowisku Communication & Content Manager.

Pani Kasiu, mam nadzieję, że potwierdzi Pani chęć dołączenia do naszego zespołu! Bardzo na to liczę i wiem, że zarówno dla Pani jak i dla nas ta współpraca będzie owocna i satysfakcjonująca.  


W środę złożyłam wypowiedzenie za porozumieniem stron z prośbą o skrócenie czasu wypowiedzenia do miesiąca. Wiceprezesa oczywiście nie było w firmie, poprosiłam w recepcji o prezentatę, a dokument wysłałam prezesowi mejlem. Nie zadzwonił do mnie, oddelegował naczelnego. Pierwsze pytanie, które mi naczelny zadał, brzmiało: czy masz zamiar podejmować jakieś kroki prawne przeciwko spółce?

jak to mówiła Babcia: na złodzieju czapka gore.

Odpowiedziałam, że właśnie podjęłam: złożyłam wypowiedzenie. To krok prawny w świetle prawa pracy. Potem Tomek zapytał mnie, czy moja decyzja jest ostateczna. Skoro dojrzewałam do niej tyle lat, to nieodwracalna.
Następnego dnia wiceprezes napisał mi tak grzeczny mejl, jakiego w życiu na moje chore oczy nie widziałam. Zgodził się na wszystko. Nasz dział kadr mieszczący się w Toruniu (sic!) uruchomił od rana liczydła. Obliczają mi ekwiwalent urlopowy, bo sami się pogubili, czy mam 40, czy 50 dni do wykorzystania. 

Dopiero kiedy coś utracisz, doceniasz, ile było warte.

Nową pracę zaczynam 19 lipca.

Dziś również odzyskałam moje rzeczy od osoby z narcystycznymi zaburzeniami osobowości.

Idzie nowe.