poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Lato, nie odchodź

Złe myśli obsiadają mnie jak obrzydliwe, żółte biedronki. Im bardziej je z siebie strzepuję, tym większy ich rój nade mną się unosi. Spędziłam cztery piękne dni w Sopocie i Gdyni, wdychając świeże, morskie powietrze, zapach wilgotnego lasu i ozonu. Wiatr nie opalił, mogłam uściskać Natalię. Poznała mnie ze swoimi znajomymi, którzy planują ślub. Jadłam najlepsze na świecie jedzenie chińskie, pożerałam desery z nasion chia i sama do siebie śpiewałam, idąc brzegiem do Orłowa. Nade wszystko czytałam, słuchałam chłonęłam, bo Literacki Sopot jest tylko raz w roku, ale w najlepszym możliwych okolicznościach przyrody, jakie w ogóle można sobie wyobrazić. Zapamiętałam z debaty o 1968 roku cytat z Brodskiego: "Człowiek wolny różni się od człowieka zniewolonego właśnie tym, że w wypadku katastrofy, niepowodzenia, klęski, nigdy nie obwinia okoliczności, kogoś innego, władzy – on obwinia samego siebie. Człowiek zniewolony zawsze uważa, że ktoś inny winien temu co się stało."
Można to przełożyć zarówno na historie pojedynczych ludzi, jak i całych narodów. Zacytował je Żyd, który opuścił Polskę i zamieszkał w Izraelu. Zabrzmiały w Sopocie jak memento.
Oprócz tego spotkałam mnóstwo dziewczyn z wydawnictwa, a nade wszystko ukochanego Pana Fi, z którym w strugach rzęsistego deszczu wypiłam kawę na zimnym molo, wysysając z niego opinie o najnowszej literaturze, smaczki i ciekawostki o debiutantach. Kiedy odprowadzał mnie do Galerii, rozejrzał się po Placu Zdrojowym i z właściwą sobie nonszalancją gentlemana powiedział: "w gruncie rzeczy, panno Kaś, jest tutaj dość obleśnie". Zapiałam z radości na dźwięk jak zawsze celnej konstatacji Pana Fi. A tak, jest obleśnie, bo i cała Polska na Monciaku się spotyka. Polska zachodnich kreacji, które w zderzeniu z kostką Bauma mają wyglądać jak przeszczepione z wybiegu od jakiegoś projektanta, Polska kiczowatych ozdób, różańców z bursztynu, wiatraczków, obwarzanków, kebabów i gofrów za siedem złotych. Polska opuchniętych nóg kuracjuszy, wyraźnych żylaków, trekkingowych butów i skarpet pod sandały. Polska 500 plus, która chwiejnym krokiem przemierza deptak, nie upominając znudzonych i dokazujących dzieci, Polska zamyślonych i bezsilnych wykształciuchów, którzy siłą rzeczy żegnają demokratyczny mit, Polska malarzy i artystów, którzy w postmodernizmie próbują znaleźć ucieczkę od samych siebie, Polskę "Gazety Polskiej" i żołnierzy wyklętych nadrukowanych na bieliźnie, kijów baseballowych z nadrukiem Małego Powstańca, Polskę dyskontów, bitej śmietany, promocji 1+1 i skierowań z NFZ. Polskę nikłych uśmiechów, dziecięcych gaworzeń, przebłysków słońca i sierpniowych piegów. Polskę zaplątaną w babie lato, grzęznącą w długach, kredytach frankowych i niezgodnie z prawem sprywatyzowanych kamienic. Polskę soczystych śliwek, rumianych jabłek, rdzawej jarzębiny i porzuconych psów. Polskę dźwigniętą z pegeerów, apartamentów premium w Jelitkowie, zapluskwionych pokojów w centrum Krakowa i mazurskiej gościnności.

Ostatni dzień urlopu poświęciłam na zawiezienie mamy na badania laryngologiczne. Co prawda tomografia wykazała hipoplazję, ale pan doktor stwierdził, ze krwotok z ucha, który miała mama, to kwestia bardziej onkologiczna lub neurologiczna.
Jeszcze na badaniach na Szparagowej samej sobie zadałam pytanie, co ja, do jasnej cholery, tutaj robię? Gdzie była moja mama, kiedy umierałam w szpitalu Orłowskiego? Gdzie jest, kiedy przed każdym wlewem boje się, że to ostatni wlew w moim życiu? Wzorem Bogny ukołysałam w sobie te myśli i powiedziałam sobie, że może u niej jest tak, a u mnie będzie inaczej. Tak jak Marcin i Aga pokazali mi, ze może być inaczej, że może być normalnie i serdecznie, tak ja pokażę mamie, że można inaczej, bardziej po ludzku, normalnie, naturalnie, bez histerii, wzdychań, przewracania oczami i miny męczeńskiej. Zobacz, mamo, ja to robię inaczej. Jestem tu, gdzie chcę być i gdzie czuję, ze powinnam.
Nie przestrzegło mnie to jednak przed zaprojektowaniem sobie najgorszego w mojej historii storytellingu scenariusza, jak to najpierw odwiedzam mamę na oddziale onkologii, a później organizuję jej pogrzeb, potem chowam Babcię, a na koniec grzebię Kropkę. I zostaję sama jak palec. Naprawdę sama.
Wczoraj poszłam do kina na "Bardzo Fajnego Giganta". Przypomniało mi się, za co pokochałam Roalda Dahla, kiedy po dwóch operacjach biodra siedziałam jako dwunastolatka zamknięta w domu, z dala od szkolnych korytarzy i problemów nastolatków, z widokiem na sterty książek i parę szarych aluminiowych kul. Pomógł mi uciec w łobgórce, bąbliżadę, wycieczki szklaną windą i czekoladowe ogrody.
Film zaczyna się sceną z sierocińca. Kilkuletni chłopiec, który przybył na film z babcią, zapytał na głos: "babciu, co to jest sierociniec?" A babcia odpowiada mu: "to jest dom, w którym mieszkają dzieci, które nie mają rodziców". A chłopiec, z przerażeniem na twarzy i powagą, która aż mną wewnętrznie szarpnęła, zapytał: "to takie dzieci NAPRAWDĘ istnieją?".
Tak, chłopczyku, naprawdę.     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz