środa, 20 lipca 2016

Zestarzałam się

Odkrywam w sobie zaśniedziałe pokłady osobowości sympatycznego belfra, który ma czas, pochyla się, daje wskazówki, słucha, a serce mu roście, kiedy uczeń słucha i rwie się do roboty. Miałam tak, kiedy jeszcze uczyłam w szkole. Nigdy nie zrealizowałam tego, co kazał program, ba, nawet nie zbliżyłam się do odpowiedzi, które w związku z omawianą lekturą powinny paść, za to zaczęłam lekcję o Goethem od słów "Werter był cipą". W życiu nie widziałam tak zagorzałej dyskusji, takich wypieków młodzieży, która nawet dzwonka nie słyszała oraz takiego świętego oburzenia nauczycielki. Piękny to był czas, a część uczniów odnajduje mnie jeszcze przez Facebooka i chwali się stażami zagranicznymi, osiągnięciami naukowymi, praktyka gastronomiczną albo chociaż potomstwem.
Nastała w naszej redakcji sympatyczna stażystka Ewa, która aż rwie się do pracy. Zobaczyłam w niej siebie sprzed siedmiu lat, kiedy w Polskim Radiu chciałam choćby i okna myć, darłam z kopyta na każdy, najmniej istotny nawet materiał, skrzętnie notowałam największą bzdurę wygenerowaną przez wielkich świata tego na konferencji prasowej i słuchałam Artura jak zaczarowana. Miałam w sobie tyle siły i wiary, że ten zawód to misja, że góry będę przenosić, że ludziom pomagać będę, a moje teksty będą wywoływały choćby mikroskopijne poruyszenia serca i trawa na świecie dzięki słowom będzie zieleńsza. Boże, jaka ja byłam młoda.
Aż się w środku uśmiechnęłam na to wspomnienie i z dumą obserwuję, jak dziewczyna skupia się i śledzi, w jakim abstrakcyjnym brochu każdego dnia brodzimy. póki co nie odpychają jej kampanie soków, leków na trawienie i zeschłe pięty, przewalone przetargi i emanacja dobrej zmiany. A dzisiejszy dzień zaczęła od słów: "przeczytałam wszystkie twoje teksty w zakładce kulturalnej. Są takie piękne! A ta książka, którą mi zleciłaś do recenzji - jestem już na czterdziestej stronie!".
Zdębiałam.
Z radości.
Nie liczyłam na to, że zrobi cokolwiek. A wczoraj wyszła ostatnia z redakcji, widać było, że ledwo już żyje. Ale wysiedziała do końca. Do tego nosimy to samo nazwisko, a ja zawsze mówiłam, że to nazwisko sukcesu. Pewnie takiego zupełnie nieoczywistego, ale jednak.
I pomyśleć, że środa zaczęła się od niewyspania i spóźnienia do Iwony na terapię i wszystko wskazywało na to, że najprawdopodobniej w południe będę umierać z nudów i prokrastynacyjnych ruchów w obszarze Hipokampa.
Jestem tak wdzięczna tej dziewczynie za jej cieniutki głosik, czujne spojrzenie, uważne słuchanie. A jej uwielbienie w oczach, na które w żadnej mierze nie zasłużyłam, przyjemnie łechce moją próżność, choć przecież wiem, gdzie moje miejsce.
Dzięki Ci, Losie, za to przemiłe dziecko, które wiąże włosy w luźny supeł i ślepi przy komputerze Maćka pod jego błogosławioną nieobecność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz